Prawnicy z dyplomem, którym marzyła się toga z czerwoną lub fioletową lamówką, musieli teraz dostać się do szkoły w Krakowie, przejść przez trzyletni morderczy maraton wykładów, staży i egzaminów, ale jeśli przetrwali, mieli zagwarantowane miejsce na asesurze. Było o co walczyć, jako studenci dostawali wysokie miesięczne stypendium, pensja asesora wynosiła na rękę ponad trzy tysiące, a prokuratora rejonowego – ponad cztery na początek. Może nie majątek, ale w niepewnych czasach oznaczało etat i pewność zatrudnienia w budżetówce.
Do egzaminów teoretycznych i praktycznych w KSSiP przystępowało dwa tysiące osób. Na pierwszy ogólny rok przyjmowano trzysta. Potem stu pięćdziesięciu skreślano, a resztę szlifowano na prawnicze diamenty. Falk był przedstawicielem pierwszego rocznika, który przyszedł na asesurę nie po trzech latach aplikacji, czyli parzenia kawy w rejonie, tylko po trzech latach ciężkiej pracy. Kodeksy i procedury znał na wyrywki, pracy z pokrzywdzonymi uczyły go europejskie organizacje pozarządowe, a technik przesłuchań – instruktorzy ze szkoły FBI w Quantico. Miał za sobą staże w laboratoriach kryminalistycznych, prosektoriach, komendach policji, prokuratorach i sądach wszystkich szczebli. Miał dyplom ratownika wodnego i ratownika medycznego. Znał angielski na poziomie, który pozwalał mu uczyć tego języka, a rosyjskiego nauczył się już na studiach, ponieważ uznał, że to logiczna decyzja. Że w pracy prokuratora w Olsztynie, graniczącym z obwodem kaliningradzkim, będzie to umiejętność przydatna. Zachwycona szefowa poinformowała też Szackiego, że Falk był mistrzem Polski juniorów w tańcu towarzyskim i ma papiery instruktora jeździectwa. Szacki pomyślał wtedy, że to ostatnie tylko po to, żeby dopełnić wizerunek szeryfa. Pewnie potrafił też kręcić rewolwerem na palcu.
Niedawno rozmawiał o absolwentach KSSiP ze znajomym z apelacji gdańskiej, twardzielem od przestępczości zorganizowanej. „Za dwa lata będziemy ich wszystkich widywać w sądach po drugiej stronie – mówił. – Są zwyczajnie za dobrzy. Naszemu państwu rzadko coś wychodzi, ale tym razem efekty są zdumiewające. Wykształciliśmy nowoczesne maszyny do wymierzania sprawiedliwości. I teraz te maszyny montujemy w naszym systemie. Oczywiście można włożyć sportowy silnik z turbosprężarką do poloneza. Tylko po co?”.
Edmund Falk był rodowitym olsztynianinem. Wiedział, że jedno z miejsc asesorskich czeka w jego rodzinnym mieście. I wiedział, że zasady rozdziału miejsc są bardzo proste. Dlatego zdał egzamin końcowy najlepiej na roku. Nie dlatego, że zależało mu na wyniku. Po prostu chciał wybierać jako pierwszy. To była logiczna decyzja.
A potem przyjechał do Olsztyna, spotkał się z szefową i zamiast pocałować ją w pierścień jak królową matkę, postawił warunek: jest gotów na uczynienie im zaszczytu w postaci swojej asesorskiej obecności, ale tylko jeśli jego patronem zostanie prokurator Teodor Szacki.
I tak oto Szacki po raz pierwszy w swojej karierze dorobił się terminatora. Nie zapytał Falka, dlaczego tak mu na tym zależało, myśląc, że Falk sam go o tym poinformuje. Nie poinformował.
– Załatwiłem sprawę w Barczewie. Nie powinni już nas niepokoić – zameldował Falk. Nigdy nie wdawał się w dyskusje o sporcie i pogodzie.
– Przesłuchałem osadzonego Grzegorza Jędrasa i uznałem, że jego zawiadomienie jest częścią większego problemu, który należy rozwiązać.
Szacki spojrzał pytająco. Zawiadomienie Jędrasa było typowym humbugiem. Więzień zaświadczał, że przeszedł na islam, jest głęboko wierzący, a administracja tego nie zaakceptowała i prześladuje go ze względu na wyznanie, nie chcąc wyeliminować wieprzowiny z menu, a przede wszystkim nie godząc się na przydzielenie mu celi z oknem na Mekkę i nie dostosowując rozkładu dnia do rytmu islamskich modlitw. Ostatnio nawrócenia stanowiły modną rozrywkę wśród osadzonych, zawsze można było liczyć na zmianę celi albo chociaż kilka przesłuchań, żeby potem rozerwać towarzyszy opowieścią, jak to się witało prokuratora zwrotem „salam alejkum”.
– I jak pan rozwiązał ten problem? – Starał się nie okazać zdziwienia. Sam był legalistą, ale nie mógł uwierzyć, że Falk potraktował sprawę poważnie.
– Porozmawiałem z naczelnikiem więzienia i wspólnie ustaliliśmy, że położenie geograficzne zakładu w Barczewie niestety nie pozwala nikomu mieć celi z oknem w stronę Mekki. Dlatego w trosce o wolność wyznania osadzonego Jędrasa zostanie on w trybie pilnym przeniesiony do zakładu w Sztumie. Tamtejszy naczelnik był na tyle wyrozumiały, że choć w stosunku do Jędrasa nie ma podstaw do zastosowania artykułu osiemdziesiątego ósmego kodeksu karnego wykonawczego, zgodził się go umieścić w jedynym bloku z celami wychodzącymi na Mekkę. Z diety Jędrasa zostaną też wyeliminowane wszystkie produkty pochodzenia mięsnego, ponieważ uznaliśmy, że nie sposób na tyle skontrolować kuchni i pracujących w niej więźniów, żeby nie skrzywdzili, złośliwie lub przez przypadek, osadzonego Jędrasa obecnością wieprzowiny w menu.
Szacki skinął głową z aprobatą, chociaż wiele go kosztowało zachowanie powagi. Falk rozerwał Jędrasa na strzępy. Wyrwał go z naturalnego środowiska kumpli, gdzie się najwyraźniej dobrze bawił, i wysłał do cieszącego się złą sławą więzienia w Sztumie. Na dodatek uczynił go wegetarianinem i w trosce o wiarę umieścił w „ence”, oddziale dla niebezpiecznych przestępców. Było to wyjątkowo ponure miejsce, gdzie nie wolno posiadać swoich ubrań, trzeba przechodzić rewizję przy każdym wyjściu i wejściu do jednoosobowej celi, a defekacji dokonuje się pod czujnym okiem kamery. Oczywiście Jędras się z tego wybroni, pisząc kolejne odwołania, ale młyny penitencjarne mielą powoli. Przez ten czas bez wątpienia zostanie wojującym ateistą.
– Nie przeszkadza panu działanie na granicy prawa? – zapytał wprost asesora.
– Na papierze wszystko wygląda jak wyraz najwyższej troski o osadzonego. Szukałem rozwiązania, które nie tylko uspokoi Jędrasa, ale też wyśle czytelny sygnał do innych osadzonych, czym kończy się marnowanie czasu urzędu prokuratorskiego. Podatnik ma słuszne prawo wymagać, żebyśmy dbali o porządek, a nie zabawiali osadzonego Jędrasa. To było logiczne rozwiązanie.
Czasami Szacki rozumiał, dlaczego reszta rejonu nazywała Falka „Pinokiem”. Był naprawdę sztywny, jak wystrugany z drewna. Innym to przeszkadzało, niestety naturalną ludzką tendencją było bratanie się, zaprzyjaźnianie i skracanie dystansu. Szackiemu ta postawa imponowała.
– Coś jeszcze?
– Umorzyłem sprawę Kiwita.
Szacki spojrzeniem poprosił o przypomnienie.
– Przedwczoraj szpital wojewódzki zawiadomił policję, że pogotowie przywiozło im mężczyznę z obrażeniami. Sam wezwał pomoc. Obrażenie niezagrażające życiu, ale dość poważne, nigdy już nie będzie słyszał na lewe ucho. Witold Kiwit, lat pięćdziesiąt dwa, przedsiębiorca.
– Jaka kwalifikacja?
Falk nie zawahał się ani na sekundę.
– Sto pięćdziesiąt siedem.
Szacki potwierdził. Pytanie było podchwytliwe, teoretycznie wcześniejszy artykuł 156 mówił wprost o pozbawieniu człowieka „wzroku, słuchu, mowy, zdolności płodzenia”, ale z orzecznictwa wynikało, że musiało to być całkowite pozbawienie, a nie uszkodzenie. Różnica była spora, za 156 było od roku do dychy, za 157 od trzech miesięcy do pięciu lat.
– Nie chciał być przesłuchiwany, powtarzał w kółko, że nie składa skargi.
– Wystraszony?
– Zdeterminowany raczej. Wytłumaczyłem mu, że to nie Ameryka, że z urzędu zajmujemy się ściganiem ludzi wkładających innym ludziom ostre przedmioty do ucha, bo tacy ludzie są źli. A nie dlatego, że poszkodowany tego sobie życzy. Wtedy zmienił front, powiedział, że to był wypadek. Poślizgnął się na lodzie, wracając do domu, i uderzył uchem w ostry słupek z ogrodzenia. Nie pamięta gdzie, był w szoku. Pewnie gdzieś na Rybakach, bo tam mieszka.