„Autografy”, kiedy rzuciwszy okiem na podpis króla strzelców ligi, powiedział:
„Fajne”, wziął zeszyt pod pachę i odszedł, kiedy pobiegłem za nim i prosiłem, żeby mi nie zabierał, prosiłem głośno, płaczliwie i natrętnie: „Oddaj, no oddaj”, kiedy wreszcie znudzony odparł:
„Dobra, mosz”, i zanim mi go wręczył, napluł specjalnie spreparowanym, zielonobrązowym glutem spod samego mózgu, z centralnych części zatok czołowych, wprost na stronę członków reprezentacji, po czym zamknął okładkę, ścisnął i skleił z pietyzmem strony; ślina była skuteczną nauczycielką. Należało się jej spodziewać z wszystkich stron: prosto w twarz, kiedy przeciwnikowi zabrakło słów; z boku, bo na szkolnych wycieczkach ten, który zaspał, był budzony glutem w ucho; z góry, kiedy się przechodziło pod niewłaściwym balkonem w drodze do szkoły. Och, droga do szkoły, wtedy zwłaszcza z tyłu byłem naznaczany.
Och, droga do szkoły. Bo ja od osiedli tak zwanych nieposzlakowanych, lecz także od szkoły oddzielony byłem ulicą Cmentarną i jej okolicą; bo przez całe osiem lat, by dojść na lekcje w porę, przechodzić musiałem ulicą Cmentarną na jej całej długości. Na ulicy Cmentarnej ślina groziła z okien i balkonów, pod którymi przechodziłem zbyt blisko, lecz także, a nawet przede wszystkim zza mnie, z tyłu; przyspieszałem każdorazowo kroku na ulicy Cmentarnej, którą pokonywałem na całej długości przez osiem lat po dwa razy dziennie, przyspieszałem, bo czułem, że idą za mną, zawsze ktoś za mną szedł, to były chachary ze Sztajnki, ale te najgorsze, te, które nie chodziły już nawet do szkoły. Wysiadywali w sieniach i na podwórkach w milczeniu i obserwowali swoją ulicę, ulicę grabarzy i ich rodzin, ulicę nędzy, brudu i przestępstw, obserwowali, czy czasem na ich ulicy nie pojawia się jakiś element z zewnątrz, czy nic obcego nie zakłóca jednolitej kompozycji kałuż, bruku, ścian z czerwonej cegły i zielonych parapetów, czy nie pęta się tu jakiś cudzy kundel, czy nie przysiada na płocie kot z innej dzielnicy. Siedzieli i pilnowali, cudzemu kundlowi przywiązywali do ogona płonący gałgan i patrzyli, jak goni wokół siebie, jak próbuje jednocześnie uciec od ognia i dopaść go („He he, teroz jes rasowy, kuwa, kundel podpalany, kuwa, he he”); kotami z innej dzielnicy rzucali z dachów zbyt wysokich, by mogły spaść na cztery łapy i przeżyć („Kuwa, bydzie loło, koty zaś nisko lotajom, kuwa, he he”), a za mną po prostu szli. Czułem ich oddech na plecach, czekałem na cios, który nigdy nie padł, tylko kiedy dochodziłem już do szkoły, kumple mówili: „Znowu jesteś cały obcharkany na plecach”, bo chachary ze Sztajnki, idąc za mną, opluwały mnie, pluli mi na plecy, kiedy przechodziłem ich ulicą, znaczyli mnie. Och, droga do szkoły.
Stary K. powtarzał, że to najlepsza szkoła, do jakiej mogłem trafić, wiedział, co mówi, bo sam do niej chodził, jak ciotka i wujek.
– To szkoła z tradycjami, poza tym masz najbliżej, inne dzieci często muszą dojeżdżać tramwajami autobusami, a ty szkołę masz prawie pod nosem, właściwie tylko dwie trzy ulice i już jesteś.
Stary K. nie wspominał nigdy o chacharach z Cmentarnej, jakby nie wiedział o ich istnieniu, ale mógł o nich nie wiedzieć z tego samego powodu, dla którego dziwił się tabunom meneli w naszej dzielnicy, ich tępym dzieciakom gotowym przebić opony dowolnie wskazanego samochodu za oranżadę, za piwo lub papierosy, gotowym przebić coś więcej, komu trzeba, dziwił się i powtarzał: