Выбрать главу

– Musisz, synku, tam pojechać, bo przecież tym twoim zdrowiem to ja się zadręczę.

Mnie się zawsze flaki przewracają w grobie, jak słyszę tego starego wariata, jak on przychodzi do kuchni i zaczyna gadać do mnie z tą pełną gębą, to mi się nóż w plecach otwiera, ale tym razem on ma rację, tam ci będzie lepiej, zaopiekują się tobą.

Zobaczysz, te dwa miesiące miną, jak biczem zasiał, nawet nie zdążysz się stęsknić – mówiła matka na pożegnanie z poplątaniem…

No i przyszła odpowiedź, przyszło wezwanie, dwumiesięczny turnus, oddział schorzeń dróg oddechowych, jak w pysk strzelił (mówił stary K.), lepiej nie mogło trafić (mówił), i już mnie żegnali przed autokarem, i już jechałem obchodzić pierwsze w życiu Dni Bez Starego K., mające przejść w mój pierwszy w życiu Tydzień Nieobecności Starego K., mający się kontynuować w pierwszym, a zaraz potem drugim w życiu Miesiącu Bezpiecznej Odległości Od Starego K. Choć niepokoił mnie entuzjazm, z jakim stary K. moje istnienie powierzał tak zwanym fachowcom, niepokoiła mnie łatwość, z jaką zrzekał się pierwszeństwa domowych sposobów leczniczych; w tym musiał być jakiś pies pogrzebany. Ach, mój niepokój trwał niedługo, raptem dwieście kilometrów, bo zaraz po przyjeździe odkryłem całe cmentarzysko psów, jak w filmach dokumentalnych o tej strasznej Ameryce, tak, na każdym kroku przez następne tygodnie potykałem się o nagrobki psów, w łaźniach, na korytarzach, w stołówkach, w izolatkach, wszędzie tam, gdzie nas, nieletnich kuracjuszy, by tak rzec, koncentrowano, by leczyć ze zdechlactwa hurtowo, takim samym sposobem dla wszystkich.

Dostałem się na oddział schorzeń górnych dróg oddechowych, choć ściślej rzecz ujmując, był to oddział małych astmatyków, myślałem z początku, że astma to jakaś ogólna nazwa dla wszystkich angin, zapaleń gardła i innych chorób, na które nagminnie zapadałem, myślałem, że oto znalazłem się wreszcie wśród swoich, że wreszcie muszę wyglądać tak jak wszyscy, robić to co wszyscy, zasypiać i budzić się tak jak wszyscy. Jak wszyscy prosto z autobusu znalazłem się w depozycie, gdzie kazano nam się rozebrać do naga, wszystkie rzeczy osobiste schować do szafek i klucze oddać pielęgniarkom („Dostaniecie je z powrotem w dniu odjazdu”), jak wszyscy stamtąd wylądowałem w łaźni, gdzie nas pielęgniary (oj, już na samym początku zrozumieliśmy, że nie należy ich zdrabniać) dokładnie poinstruowały, jak się myć szarym mydłem i dlaczego ono jest najzdrowsze, jak wszyscy po kąpieli dostałem przydziałowy zestaw odzieży z czerwonym sweterkiem na wierzch, wszyscy pod spodem mogliśmy mieć różne podkoszulki, różne kalesraczki, różny wzór na flanelowych koszulach, ale każdy musiał mieć taki sam czerwony sweterek, tu nie mogło być różnicy, starsi kuracjusze, ci, co byli tu już któryś turnus z rzędu (to się zdarzało w tak zwanych ciężkich przypadkach, przewlekłych przypadkach, tych wymagających długotrwałej terapii), tłumaczyli nam, że w razie gdyby któryś z nas próbował ucieczki, pierwszą rzeczą, jaką powinniśmy zrobić, to pozbyć się czerwonego sweterka, wszyscy mieszkańcy tego miasteczka wiedzą, że dzieciaki w czerwonych sweterkach to uciekinierzy z sanatorium. Najstarszy kuracjusz nazywał się Szczurek, nie trzeba mu było wymyślać przezwiska, pielęgniary powiedziały, że Szczurek jest tu już ósmy miesiąc i na pewno każdy z nas będzie się chciał z nim zaprzyjaźnić; kiedy zapytałem Szczurka, dlaczego któryś z nas miałby próbować ucieczki, przecież to sanatorium, a nie więzienie, odpowiedział mi pytaniem:

– A co, ty z domu dziecka jesteś?

– Nie – odparłem zdziwiony.

– Ojca, matkę, dom masz?

– Mam.

– No to będziesz myślał o ucieczce. Masz za kim tęsknić.

Szczurek był jedynym pensjonariuszem sanatorium, który zdołał się w nim zadomowić, który celowo nie zdrowiał, całą siłę swej wcześnie dojrzałej woli poświęcając na powstrzymywanie w sobie zdrowia, po to, by jak najdłużej przebywać w lecznicy, bo Szczurek pochodził z sierocińca. I nie miał za kim tęsknić. Jak długo miał status kuracjusza, tak długo był na równych prawach z innymi dziećmi, wszyscyśmy bowiem w sanatorium byli okresowo bezdomni, wszyscyśmy byli tymczasowo osieroceni; Szczurek więc był najszczęśliwszym dzieckiem w całym tym kombinacie lecznictwa, dopóki dzieciaki z kolejnego turnusu nie wydobyły skądś wieści o jego pochodzeniu, zwykle wtedy cały jego autorytet ulegał poważnemu nadwerężeniu, bo co to za autorytet z bidula. Nim jednak wyszło szydło z worka, także i dla nas Szczurek był gigantem, bo zgodnie z jego wróżbami nie było gieroja, który by wytrzymał dłużej niż tydzień bez pierwszego płaczu za rodzicami, a Szczurek nie płakał nigdy; nie było wśród nas nikogo, kto by po kilku dniach nie błagał pielęgniar o udostępnienie telefonu, żeby do mamy-taty zadzwonić, a Szczurek nie dzwonił nigdy.

Nie zadomowiłem się w sanatorium; chciałem uciekać do domu, do matki i do starego K.; tak, tęskniłem do starego K., nawet do jego przysłów, nawet do jego metod terapeutycznych; chciałem uciekać tam, gdzie byłem swój, bo w sanatorium mimo jednolitej barwy naszych sweterków już pierwszego dnia i pierwszej nocy okazało się, że jestem bardzo bardzo nie swój, nie ich, i że z całą pewnością przez najbliższe miesiące będę się musiał mieć na baczności. Oto gdyśmy rozpakowywali swoje skromności z plecaczków, zeszyty, piórniki, amulety, resoraki i kto co tam jeszcze przemycił, na każdej z szafek poza moją w końcu lądował też podręczny aparacik oddechowy, rzecz zupełnie naturalna i niezbędna dla astmatyka, wszyscy bowiem moi towarzysze niewoli znaleźli się na oddziale celem leczenia się z napadowych duszności, żaden z nich nie był zdechlakiem natury ogólnej, jak mawiał stary K., oni mieli swoją konkretną przykrość, którą przyjechali tu zwalczyć, oni mieli swoje świsty, charkoty, bezdechy, ja zaś miałem miarowy i regularny oddech, im zmora zasiadała nocą na piersiach i wysysała z ust powietrze, ja nawet się bezsennością nie skalałem. Dla nich moje zdrowie było nietaktem, traktowali mnie więc marchewami ręcznikowymi przy kocówach, żeby wyrównać stan nocnych upokorzeń w sali, skoro mnie nie łapały duchoty, skoro nie budziłem się, by bezradnie łapać tchnienie, trzeba mi było spuszczać manto, profilaktycznie, od czasu do czasu, nie powiem, że codziennie, dokładnie wtedy, kiedy już sobie myślałem, że jako tako z moim nietaktownym zdrowiem się pogodzili, że już się ze mną z rzadka wdają w rozmowy, a nawet dopuszczają do stołu pingpongowego w świetlicy, właśnie wtedy obrywałem znowu, właśnie wtedy dystans między nami był boleśnie przywracany. Wtedy też przyłapałem się na myśli strasznej: że w całym moim tęsknieniu za domem znalazło się miejsce i dla pejcza starego K., bo kiedy on mnie bił, miałem przeciw sobie tylko jego jednego, a teraz biło mnie całe stado, miałem przeciw sobie ich wszystkich, obcych mi szczeniaków wzajem się napędzających, bo zawsze zdrowi są winni nieszczęściom chorych, bo zawsze to bogaci są sprawcami nędzy biednych, i pojąłem, że ich nienawiści nie przezwyciężę, że jest ona odwieczna i nieuleczalna – i właśnie wtedy odkryłem też sedno straszliwości mojej tęsknoty, bo zrozumiałem, że nie padłem ofiarą pomyłki, że stary K. dobrze wiedział, dokąd mnie wysyła, dlatego tak zacierał ręce z zadowolenia, w tym właśnie tkwiła tajemnica odzdechlaczania, które stary K. powierzył innym, to nie pielęgniary miały mnie odzdechlaczać, nie zabiegi, bicze wodne, spacery, lekarstwa, to stadko astmatyków miało mnie nauczyć samoobrony, miało we mnie wzbudzić nienawiść konstruktywną, miało we mnie wpoić prawa dżungli; widać stary K. uznał, że upokorzenie traci swą moc, kiedy się do niego przywyknie, kiedy nabierze regularności, zafundował mi więc nowy rodzaj przemocy, wyręczył się przemyślnie, postanowił odwrócić moją uwagę od siebie, skierować mój strach i niechęć gdzie indziej.