– Jak ty śpisz? Cały pod kołdrą? A może nie śpisz? Coś tam robił?
I ściągał ze mnie kołdrę. Rutynowa kontrola, nigdy mu się to nie znudziło.
– Oj nie odkrywaj, bo zimno. Co znowu, przecież spałem…
Zakrywałem się i odwracałem do niego plecami.
– Pamiętaj, synek, w twoim wieku najgorsza rzecz to świństwami się interesować.
Od tego się biorą zboczenia. Od przedwczesnych zainteresowań. Potem ani się uczyć nie chce, ani nic porządnego…
– Wiesz coś o tym?
– Ty mi nie pyskuj, gówniarzu! – znów mnie odkrywał, jakby w zamian za to, że słucham jego pouczeń na leżąco, trzeba było mnie odkryć.
– Na pewno oglądasz już jakieś plugastwa z kolegami, przyznaj się. Na pewno już się zabawiasz, gdzie nie trzeba, co? Jak to było, „bilard kieszonkowy”, hę?
Śmiał się sam do siebie, i znowu poważniał, nerwowo, zupełnie bezradnie; odkrywał tę moją kołdrę, jakby miał nadzieję, że gdzieś pod spodem chowa się to dziecko rasy ludzkiej, z którym umiał sobie radzić, do którego nie trzeba było mówić o tych sprawach, tych rzeczach, tych klockach. Było mi go żal, nawet wtedy, kiedy kontynuował pogadanki na dobranoc.
– To jest śmiertelny grzech w tym wieku.
Zresztą w każdym… Niech no ja się dowiem, niech cię przyłapię…
Udawałem, że śpię, słyszałem, jak się wierci, kręci w miejscu, jak rozpaczliwie szuka puenty.
– Pójdziesz do księdza i się wyspowiadasz, jeśliś kiedykolwiek coś brzydkiego robił sam ze sobą. Bo na szczęście nie podejrzewam cię, żeby z kimś. Toby dopiero było… A jeśli sam, i się nie wyspowiadasz – pamiętaj: ręka ci uschnie!
Najpierw wyrosną błony między palcami, jak u żaby, wszyscy będą się z ciebie śmiali, a potem ci uschnie i odpadnie, i to nie tylko ręka!
Nie bardzo miałem co przed nim ukrywać, więc z czasem zaczął baczniej rozglądać się po moich półkach, szafkach, spozierał na moje zdjęcia klasowe.
– Ooo, no całkiem te pannice dorodne już, a kto to jest na przykład ta tutaj, z brzegu…
Sprawiał wrażenie naprawdę poruszonego, zawsze zauważał te z dziewcząt, którym najszybciej rosły piersi, oglądał te fotografie z roku na rok coraz baczniej, bo liderki wyścigu dojrzewających, pulchniejących, wydatniejących biuścików stale się zmieniały, trzymał zdjęcie w ledwie zauważalnie drgającej dłoni, przechylał tak, żeby światło lampy nie odbijało się od błyszczącej powierzchni, żeby móc widzieć wyraźnie, i sprawdzał, i niby to mimochodem pytał:
– A która to jest ta, no jak jej, ta, co jej podpowiadałeś na klasówce?
Kiedy mu pokazywałem, natychmiast mówił:
– Ooo, słaba, słaba, takie chuchro jak ty, nie powinniście się razem pokazywać, bo was psy napadną, nigdzie by nie zobaczyły tylu kości naraz.
I choć mu tłumaczyłem, że nie pokazuję się razem na ulicy ani nigdzie indziej z tą ani z żadną inną, on nie słuchał, bo właśnie wyłowiwszy wzrokiem najpierwsze z umundurkowanych piersi, mówił jak gdyby chwilowo nieobecny:
– O popatrz, to jest pannica, kto to, jak się nazywa…
A potem niby to żartem, niby to bratając się ze mną w szczenięctwie:
– Dziewczyny was przerosły, co? Cycuszki, nóżki… mają, co nie? Jak wy to mówicie: „szłoby” już, co? Szłoby?
Kiedy zauważał, że nie przejawiam zainteresowania tymi sprawami, zdawał się być zmieszany.
– Nno, dobrze… Masz jeszcze czas, ale szczerze mówiąc, ja w twoim wieku…
Do matki zaś szeptał, tak, żebym nie mógł nie podsłuchać:
– Powiedz, czy on tam ci nic nie mówi, nie podoba mu się jakaś, a może on jakoś nie w tę stronę, coś on za często z tymi chłopakami się zadaje, trzeba mu zabronić…
Stary K. jednakowoż nie niepokoił się o to, czy aby nie jestem zbyt wstrzemięźliwy jak na swój wiek; stary K. wiedział, że wkraczam w wiek zwany tu i ówdzie rębnym, że ziarna pożądań zasiane w dzieciństwie teraz z nagła we mnie dojrzeją, wszystkie jednocześnie się zaścielałannie i dotknie mnie klęska urodzaju, liczby nie kłamią. Stary K. wiedział o tym i czekał, bo pejcz już dostał wysługę lat. Teraz miała nadejść pora ogłoszenia wyników wychowawczych, a gdyby nie okazały się satysfakcjonujące, to podrośnięte szczenię rasy ludzkiej, którym się stałem, można było stłamsić na całkiem nowe, dyskretnie skuteczne sposoby.
Myślałem: kiedy to się dzieje, dlaczego tego nie można przyłapać, dlaczego dopiero z czasem się sobie uświadamia, że się dorosło? Domyśliłem się, że ta granica musi tkwić tam, gdzie nagle przestaje się tęsknie wyczekiwać przyszłości. Tej, w której już się będzie mężczyzną z wąsami, żoną i samochodem. Tej, w której będzie się mogło w uroczystości rodzinnej uczestniczyć z prawem do kieliszka. Tej, w której się w ogóle będzie już takim starszym, imponującym. Takim, co to już nie ma wągrów i łojotoku, i niepewności ruchów. Takim, co to już wytrzymuje wzrok żeński na sobie, nie spuszcza oczu po sobie, się nie pąsowi. Takim, do którego już się mówi „proszę pana”; któremu się nie każe wstawać w klasie przed chóralnym „dzieeń-doo-bry”; któremu się w tramwaju nie zwraca uwagi „gówniarzu, może byś ustąpił”. Słowem: gdy nagle się przestaje wyczekiwać przyszłości, bo już się dojrzeje do tego, żeby „im wszystkim pokazać”. Ni stąd, ni zowąd za przeszłością tęsknić się zaczyna; a im odleglejsza, tym tęskni się bardziej, choćby i najgorsze to były wspomnienia, choćby i udokumentowane w młodzieńczym dzienniku jako czas udręki.
Bo się już wie, że przeszłość to jedyne, czego nigdy nie będzie można dostąpić, kupić, przekupić, ubłagać, przeżyć ponownie. Bo się wie, że już się jest w tym wieku, do którego się tęskniło w młodości, ale nikomu niczego się nie pokazało. Wąs wyszedł z mody, na samochód nie stać, a żona niedoszła odeszła. Ale ale, pomyślałem, to nie tak samo z siebie, niepostrzeżenie, gdzieś przecież musi ta granica przebiegać, gdzieś by ją można przyuważyć, z czegoś ona wynika. Domyśliłem się, że chodzi o obecność. Że tak się człowiek przyzwyczaja od przedszkolnych lat, przez szkolne, licealne i studenckie, że codziennie ktoś sprawdza jego obecność. Wywołuje z listy i domaga się potwierdzenia: „Jestem”. Przez te wszystkie lata ktoś jest zawsze zainteresowany tym, byśmy byli. Najpierw być musimy, potem powinniśmy – niezmiennie figurujemy jednak na listach obecności. Aż wreszcie z ostatnim dniem studiów ten przywilej się kończy: odtąd nikt już naszej obecności sprawdzać nigdy nie będzie, odtąd jesteśmy światu obojętni, możemy sobie być lub nie być. Pracodawcy nie interesuje nasza obecność, tylko efektywność – idealnym dla niego układem byłoby przecież zatrudnianie efektywnych duchów. Jak najwięcej wydajności przy jak najmniejszej obecności – oto, czego się od nas żąda.
Nikt nigdy nie domagał się mojej obecności tak kategorycznie jak stary K. Jeśli miałbym to pragnienie brać za oznakę miłości ojcowskiej, jak radziła matka, byłbym nie mniej znękany, za to pewnie samoocena rosłaby mi jak na drożdżach z każdym „Dokąd się wybierasz? A ojca o zdanie nie pytasz? W domu masz mi być nie później niż o…”, zwłaszcza zaś po aresztach domowych, stosowanych jedynie w dni pogodne, słoneczne, kiedy dobiegający zza okna łomot piłki o garaże ranił uszy najboleśniej, kiedy nawoływania dzieciaków musiałem w końcu lewitować cierpiącym wyrazem twarzy i komunikatem o sztubie, który zresztą wprawiał ich w dość przewrotną euforię – cieszyli się swobodą uświęconą poprzez moją niewolę, zwykła kopanina nagle nabierała dla nich nowej wartości, bo sami znali smak sztuby; cieszyli się, że tym razem padło nie na nich, ale na mnie, dawałem im tę rzadką chwilę jednoczesności szczęścia i jego świadomości, możliwość delektowania się mitrężonym czasem.