– Wiesz za co? – (cios) – Wiesz za co? – (cios) – Wiesz? – (cios) – Wiesz? – (cios) – Wiesz za co? – (cios).
W tym wypadku wystarczało mi z całą kategoryczną pewnością własnej niewiedzy odwrzaskiwać „Nie!!”
Potem wracał do znajomego i mówił, delikatniutko zdyszany:
– Co za histeryk pieprzony. Cała matka.
Parę klapsów dostaje i ryczy, jakby go zarzynali.
I wracał do rozmowy, w której nikt już mu nie przeszkadzał. Aż do końca.
Chciałem, żeby wybuchła wojna. Czekałem, aż wybuchnie jakaś wojna, choćby tylko na kilka dni, wstąpiłbym wtedy do armii wrogiej tej, w której walczyłby stary K., a nawet gdyby nie walczył w żadnej, gdyby schował się gdzieś i próbował przeczekać, ja byłbym we wrogiej armii i wykonywał jej rozkazy, a rozkazem byłoby strzelać do przeciwników, wtedy w majestacie prawa mógłbym przyjść do domu i zastrzelić starego K., potem wojna mogłaby się skończyć. Czekałem na nią, niestety, ostatnia ze znanych mi skończyła się ostatecznie ponad ćwierć wieku przed moim narodzeniem; byłem dzieckiem pokoju, w szkole śpiewaliśmy piosenki o pokoju, odbywaliśmy akademie sławiące pokój, „Nigdy więcej wojny!” pisaliśmy na transparentach, nawet stary K. w chwilach refleksji wychowawczej mawiał:
– Nie zaznaliście wojny, gówniarze. Rozpieszczone szczeniaki. Za mało się was bije, za mało. Nie chcecie żreć, zdechlaki, bo nie wiecie, co to głód. Ja bym was wszystkich wychował…
Tak mawiał stary K. do tych, których nie dane mu było wychowywać, na przykład do dzieciaków sąsiadów z ulicy, obijających bramę piłką lub też docinających mu zza krzaków, kiedy spacerował z psem po osiedlu, lub też tych, które szkolnym zwyczajem odwiedziły mnie w dniu urodzin i nie zagustowały w kanapkach przygotowanych przez matkę.
Czekałem więc na tę wojnę, że może się jakaś nadarzy, żebym mógł jej zaznać, a przy okazji zastrzelić starego K. Tymczasem historia była dla nas łaskawa (jak mawiał stary K.), byliśmy przez nią rozpieszczani, powinniśmy dziękować Bogu, że nie przeżyliśmy wojny (jak mawiał stary K.), ach, zresztą i tak byśmy jej nie przeżyli, bo takie zdechlaki nie miałyby prawa przetrwać, wojnę mogli przetrwać tylko ludzie twardzi, mocni, tylko ludzie silnej woli, mawiał stary K., a ja nie mogłem się nadziwić, skąd o tym wie, bo przecież urodził się w czasie wojny i zanim nauczył się na dobre chodzić, wojna się skończyła, zapewne ktoś twardy, mocny i obdarzony silną wolą pomógł mu ją przetrwać, zapewne był to jego ojciec, ale nie pytałem go o to, nie chciałem drażnić. Chciałem tylko, żeby na chwilę wybuchła jakaś mała wojenka, choćby tylko w naszym mieście, jakieś powstanie jednych przeciw drugim. I stary K. byłby jednym z jednych, a ja byłbym jednym z drugich. I miałbym karabin strzelający prawdziwymi nabojami. I pierwszym i ostatnim wrogiem, którego bym zdążył zastrzelić, byłby stary K. Potem powstanie znów stałoby się położeniem zupełnie pokojowym, jedni dogadaliby się z drugimi, a gazety podawałyby, że zginął tylko jeden człowiek, tyle co nic, przecież na wojnie ginęły miliony ludzi.
Niestety, historia nas rozpieszczała, pozwoliła nam wychowywać się w warunkach pokojowych (jak mawiał stary K.), dorastać w temperaturze pokojowej, dlatego nie mogliśmy wyrosnąć na porządnych ludzi, bo mieliśmy się za dobrze. Stary K. mówił w drugiej osobie liczby mnogiej wtedy, kiedy akurat nie spowodowałem indywidualnie niczego, za co należałaby mi się kara, kiedy akurat nie przypomniała mu się żadna tak zwana kara zaległa, kiedy niczego takiego nie mógł przywołać. Wtedy zamiast po pejcz sięgał po przysłowia, mawiał:
– Nic z was nie będzie, pieprzone zdechlaki, uczyć się wam nie chce, tylko wydurniać.
Boże, co za dzieciarnia, ty widzisz i nie grzmisz… Durne szczeniaki… Jakby mi kto dał na wychowanie jednego z drugim, inaczej by śpiewali… Pamiętaj, synu, kto nie słucha ojca-matki, ten słucha psiej skóry. Zapamiętaj, czego Jaś się nie nauczy, tego Jan nie będzie umiał. Ja w twoim wieku nie miałem tak dobrze, ja musiałem pracować na siebie. Pamiętaj, ech… Trzeba by was trzymać krótko za mordę, może by coś wyrosło, a tak, ech, szkoda gadać… Wart Pac pałaca. Jaki ojciec, taki syn. Banda gówniarzy. Kocą się po tych osiedlach. Dzieci rodzą dzieci.
Durne to takie. Ech, wychowałbym…
Tak mówił do „nas”, których byłem jedynym słuchającym przedstawicielem; byłem słuchem swojego pokolenia, tylko słuchem, bo głosu nikt mi nie udzielił. Zresztą, nie chciałem głosu, chciałem tylko wojny, karabinu, chciałem tylko zrobić staremu K. trzecie oko w majestacie prawa, co w warunkach pokojowych byłoby niemożliwe, w warunkach pokojowych dzieciom nie daje się karabinów; co innego wojna, najlepiej powstanie. Widziałem pomnik małego powstańca, on na pewno biegał z karabinem i strzelał do wrogów, może nawet zastrzelił więcej niż jednego i dlatego postawili mu pomnik; ja nie chciałem pomnika, nie chciałem strzelać do nikogo poza starym K., bo bez karabinu byłem bezbronny, bo bez wojny byłem bezbronny, gdybym go zastrzelił w temperaturze pokojowej, zostałbym ojcobójcą, a stary K. mawiał:
– Pamiętaj, kto podnosi rękę na ojca-matkę, temu ta ręka uschnie.
Nie chciałem, żeby mi uschła ręka, codziennie rano sprawdzałem, czy mi nie uschła, bo we śnie, w każdym śnie podnosiłem na niego rękę, w każdym śnie byłem ojcobójcą, bo wojna nie chciała wybuchnąć nawet we śnie, bo gdyby wybuchła, nie podniósłbym ręki na ojca, lecz na wroga, mógłbym mu zrobić trzecie oko i nie byłbym ojcobójcą, tylko żołnierzem, który spełnia swój żołnierski obowiązek. I tak już cierpiałem do rozpuku od tych pokojowych pieśni, od tego niewybuchnięcia wojny i absolutnego niezanoszenia się na wybuchnięcie, aż któregoś ranka stary K. zaczął ze łzami w oczach krążyć po domu i mówić do matki:
– Słyszałaś, co te skurwysyny zrobili? krążyć i mówić do swojej siostry starej panny:
– No to nam narobili, skurwysyny… krążyć i mówić do swojego brata starego kawalera:
– To skurwysyny są, mówiłem, z takimi nie ma co gadać…
Kiedy wszyscy naraz zaczęli krążyć po domu ze łzami w oczach, zapytałem, co się stało, i usłyszałem:
– Biedne dziecko, wojna… a potem:
– I co go straszysz, durna babo? Nie wojna, tylko stan wojenny! – a potem:
– To to samo, co wojna, tylko gorsza, bo swoich ze swoimi. – a potem:
– Jacy tam oni swoi, to same Rusy. – a potem jeszcze:
– Przeklęta komuna, przeżyje nas i nasze dzieci, i dzieci naszych dzieci!
Wtedy pomyślałem sobie: „Czy to możliwe? Co za szczęście!”, i postanowiłem zapisać się do Rusów, do przeklętej komuny, i przeżyć ich (na dzieci się nie zanosiło u ciotki starej panny i wujka starego kawalera, byłem jedynym dzieckiem w t y m domu, jedynym wnukiem ojca starego K., który ten dom postawił), postanowiłem przeżyć ich wszystkich, a zwłaszcza starego K., którego chciałem zabić bezzwłocznie, w obawie, że ta wojna może nie potrwać wystarczająco długo.
Kiedy akurat nie spowodowałem niczego, za co należałaby mi się kara, kiedy akurat nie przypomniała mu się żadna z tak zwanych kar zaległych, kiedy niczego takiego nie mógł przywołać, stary K. zamiast po pejcz sięgał po przysłowia.