Pierwszy gniew starego K. przyjęła na siebie. Zadzwoniłem ze stacji wystarczająco odległej, żeby jadąc po mnie, zdążyła go po drodze przekonać do mojej niewinności.
– Synek uciekł, bo go poniewierali, głodzili, bo wrażliwy jest, nie mógł wytrzymać tego, poza tym święta idą, i tak byśmy go do domu wzięli, trudno, nie można dziecka winić…
Stary K. wiedział swoje:
– Uciekł, bo jest zdechlakiem, ofermą, maminsynkiem. Uciekł, bo jest zakałą, ciamajdą, niezgułą. Uciekł, żeby jeszcze raz przynieść wstyd mnie i mojej rodzinie, ale to jest oczywiście twoja zasługa, więc sobie go wychowuj sama, ja nie będę się wtrącał.
A potem nawet się nie pokłócili. Nie oberwałem. Stary K. powarczał pod nosem i pogadał swoje, ale w gruncie rzeczy wyglądało to tak, jakby stęsknił się za mną.
Wracałem na tylnym siedzeniu i nie wierzyłem własnym uszom, stary K. zaczął opowiadać dowcipy, matka z niedowierzaniem patrzyła to na niego, to na mnie i nerwowo śmiała się z kawałów, a ja pomyślałem, że tę podróż nocną, te światełka na pulpicie, te zanikające pod mostami piosenki z listy Niedźwiedzkiego, te nazwy miejscowości, do których stary K. wymyślał sprośne rymy, aż mama go musiała szturchać, ten swojski smród zakładów koksochemicznych za oknami, kiedy zbliżaliśmy się do rodzinnego miasta, to wszystko zapamiętam w szczegółach na całe życie.
Wyglądało na to, że byliśmy sobie potrzebni. Zawiniłem i nie spotkała mnie kara ani żaden wyrok w zawieszeniu; po raz pierwszy w życiu byłem tak zdezorientowany siłą przebaczenia.
Po Nowym Roku listonosz przyniósł wniosek z oddziału dla skoliotyków, gdzie turnusy były półroczne, ale matka nawet nie pokazała go staremu K.
Dostałem też spóźniony list świąteczny od Szczurka. Z sierocińca. Dotarł wtedy na miejsce, ale ojciec był zbyt pijany, żeby go poznać.
Stary K. wymyślił tak zwany sygnał rodowy, po to, żeby nie musieć się nawoływać w tłumie (jak mawiał), bo przecież imiona się powtarzają, jakoś się trzeba odróżnić, a po nazwisku nie wypada, po co zaraz wszyscy mają wiedzieć, o kogo chodzi (jak mawiał). Stary K. wymyślił więc sygnał rodowy, niejako zakładając, że będzie miał wiele okazji ku temu, żeby przywoływać swoją żonę i dziecko do siebie; musiał zakładać, że żona i dziecko mogą popaść w tendencję do gubienia się, znikania z oczu, wymykania spod kontroli; stary K. wymyślił sygnał rodowy, na który można było zareagować natychmiast, chyba żeby się udało, że się nie słyszy; sygnał wywoławczy, na który należało zareagować natychmiast, albowiem stary K. nie lubił gwizdać po próżnicy.
O tak – sygnał rodowy starego K. był bowiem gwizdany, prosta melodyjka, jeden takcik, tirara-ratira, i już się wiedziało: ach, ktoś gwiżdże, trzeba wyjrzeć, pokazać się; stary K. wymyślił, a pozostali się nauczyli, i tak już na zawsze w t y m domu gwizdano na siebie. Z czasem się okazało, że to bardzo ułatwia wzajemne kontakty między piętrami; brat i siostra starego K. nie musieli dzięki temu używać imion naszych, nie musieli zdobywać się na tę, było nie było, poufałość bycia po imieniu, byli więc z moją matką po gwiździe. Sygnał był również pomocny staremu K. i mojej matce po atakach wścieklicy, podczas dni milczących: stary K., nie przestając stołować się u swojej żony, oczekiwał w mieszkaniu rodzeństwa na znak z góry, na przywołanie na obiad, bo póki matce nie przeszło, poty gwizdała; a kiedy następował dzień, w którym wołała go na obiad po imieniu, leciał do budki po kwiatki, bo wiedział, że teraz już poskutkują, i przynosił, i zaczynało się:
– Najmojejsza ukochanka żonkowa była obrażona, ale teraz jest dobra żona, już się odraziła, no już, no już…
Zawieszenie broni zwykle trwało parę dni, z rzadka nieco dłużej, góra – tydzień, ale wtedy matka była ożywiona w tę dobrą stronę, zdobywała się na opowiadanie kawałów, bezlitośnie zarzynanych, przez co jeszcze śmieszniejszych; ba, zaskoczona nadmiarem radości, której nijak sama nie mogła pomieścić, starała się dzielić nią, z kim popadnie, także ze mną.
Owóż matka, chcąc sprawić mi przyjemność, robiła mi prezenty, lecz radość szła u niej w parze z roztargnieniem, dlatego zdarzało się jej niepokojąco często dawać mi w prezencie śmierć.
Bo zimą, machając torebką, sunąc sprężyście główną arterią miasta, w radości, bo mąż, bo dobrze już, bo dobrze by było uznać, że już dobrze, matka kupowała beztrosko to i owo, na ludzi spoglądała, dziwiąc się, czemu tacy przyprószeni, tacy niemrawi, a kiedy przechodziła obok sklepu akwarystycznego, przypominało jej się, ach syn, ach rybki, nabywała więc w pośpiechu „kilka jakichś nie za drogich”. Sprzedawca odławiał dwie parki żałobniczek i pytał:
– A ma je pani w czym zabrać?
Nie miała, więc wlewał żałobniczki do woreczka foliowego, wiązał i dawał matce; i szła jeszcze sobie po mieście zimową porą, i zakupy czyniła spożywczo-odzieżowo- radosne, a kiedy wracała, słyszałem ten stukot ucieszny na schodach, ten energiczny rytm obcasów i szelest siatek, i pies pod drzwiami też słyszał i piszczał, i otwierałem; puszczaliśmy się w dół siatki odebrać, wwąchiwać, wglądać, a stary K. otwierał drzwi swojej pracowni i też chciał wiedzieć, cóż tym razem przyniosły te zakupy radosne, cóż udało się bez kolejki (bo w kolejkach stało się na co dzień, nie w dni tej właśnie uciechy niezwykłej, odświętnej, pogodzeniowej), i już wszyscyśmy rzucali się do siatek i wyjmowali wszystko, jakby się nam zdarzyło napaść Świętego Mikołaja, a matka dostawała od tego ataku śmiechu, zanosiła się nim do łez; stary K., widząc to, zaczynał ją łaskotać wąsem, podgryzać, robić malinki, na co się nagle obruszała:
– Co robisz, idioto?!
I już coś tam zgrzytało wstępnie; ale ja wtedy przyglądałem się żałobniczkom zupełnie pobladłym, lewitującym bezwładnie w woreczku; wlewałem je do akwarium i patrzyłem, jak opadają na dno, jak inne rybki przyglądają się ze zdziwieniem, kto wpuścił na ich terytorium tę padlinę. Żałobniczki bowiem nie były zbyt odporne na mróz, sam entuzjazm mojej matki nie wystarczał, by je rozgrzać; od sklepu do sklepu patrzyły na świat z chybotliwego woreczka coraz mętniej, ich ciemne płetwy zaczynały blaknąć, i choć – kto je tam wie – może domyślały się, że są radosnym prezentem i muszą wytrwać ten etap przejściowy, choć może – któż to wie – przeczuwały, że czeka na nie cieplutkie akwarium pełne roślinek i towarzyskich gupików, z tą wizją w swych rybich mózgach zamarzały w drodze do domu, a ja mogłem im tylko urządzić marynarski pogrzeb w toalecie. Matka przypominała sobie o mnie:
– Ojej, a ja ci kupiłam rybki, gdzie one są, zostawiłam w sklepie?
Uspokajałem ją:
– Nie nie, już je znalazłem, już pływają, zobacz.
I patrzyła w akwarium, nie odróżniając gatunków, wpatrywała się, wsłuchiwała w cichy bulgot filtrowanego powietrza, przynosiła sobie zydelek i zasiadała na dobre, mówiąc:
– Ja na trochę siądę przy tych rybkach, żeby się pouspokajać.
Już wtedy wiedziałem, że kiedyś w przyszłości czarnej i nieuniknionej, kiedy matka umrze, mordercze będą dla mnie wspomnienia takich jej nieudaczności, takich gaf niewinnych.
Dopiero nad grobami okazuje się, żeśmy kochali rodziców za niespełnienia, za to, co się nam wspólnie nie udało, ich gafy wystają z grobu najrzewniej i nie dają się wepchnąć do środka.
Ech, dopiero nad grobami okazuje się.
Wierzyłem im w Boga. Uwierzyłem im tak naprawdę pewnie wtedy, kiedy dostałem zegarek, dwa Nowe Testamenty, żółtego moskwicza na baterie bez baterii (najbiedniejsza gałąź rodziny zawsze umiała mnie bezgranicznie wzruszać swoimi prezentami) i rower składany, efekt zjednoczonych sił matki, starego K. i jego brata starego kawalera, który miał znajomości przydatne, jeśli nie niezbędne przy zakupach sprzętów lokomocyjnych. Dostałem to wszystko, bo miałem odtąd w pełni święcić dni święte, winy zanosić do hurtowni win i wychodzić z niej po rozgrzeszającym puknięciu w ściankę, a potem zjadać cienki plasterek boskiego ciała (z tym zawsze miałem kłopot; kiedy pytałem o kanibaliczny wymiar komunii, odpowiadali, żebym nie gadał głupstw, jak dorosnę, to zrozumiem; kiedy pytałem, dlaczego więc już teraz muszę robić coś, czego nie rozumiem, odpowiadali: ciekawość to pierwszy stopień do piekła; kiedy pytałem, jakim olbrzymem musiał być Jezus Chrystus, że przez tyle lat jeszcze starcza jego ciała dla milionów ludzi na całym świecie, odpowiadali: nie męcz, idź się pomódl lepiej, bo bluźnisz) i być świętym do pierwszego grzechu, a przede wszystkim i nade wszystko (jak powiadał stary K.) miałem odtąd już obowiązkowo i bezwarunkowo być posłusznym.
– Pamiętaj, synek, pierwsza komunia to jest taki dzień, od którego począwszy, sam już odpowiadasz za swoje grzechy, teraz już twój anioł stróż się za ciebie nie będzie wstawiał u pana Boga, teraz będziesz się musiał ze wszystkiego spowiadać osobiście.
Pamiętaj, synek, od dzisiaj Bóg na ciebie patrzy w dzień i w nocy i widzi wszystkie twoje złe zachowania, nawet to, czego ja nie widzę i za co nie zdążę cię w porę ukarać. Kara Boża jest tysiąckroć straszliwsza od moich klapsów, więc musisz, synek, zawsze bardzo skrupulatnie przed każdą spowiedzią wykonać rachunek sumienia i listę grzechów sporządzić, żebyś czasem o jakimś nie zapomniał.