O tak, stary K. czasem zamiast po pejcz sięgał po przysłowia.
Lecz kiedy przypomniała mu się któraś z kar zaległych, milczał. Cicho, niepostrzeżenie otwierał szafkę i delikatnie zdejmował z wieszaka ten pejcz, tak żebym nie zdążył w porę zwietrzyć niebezpieczeństwa, bo gdybym je zwietrzył, musiałby mnie najpierw gonić wokół stołu, a mieliśmy duży stół. Nie lubił mnie gonić, bo byłem zwinny; męczył się, ale jego ciosy potem wcale nie słabły, wręcz przeciwnie, wściekły, że zdobywałem się na tak drobną choćby, instynktowną dozę oporu, że biegałem po mieszkaniu, robiłem zwody, zastawiałem się krzesłami, tym samym zmuszając go do wysiłku, męcząc, bił mnie potem tym bezlitośniej, precyzyjniej, metodyczniej, och, kiedy już mnie złapał, podniecony gonitwą tak bardzo, że zapominał o odliczaniu, nie odliczał wymierzanych razów, jak miał w zwyczaju, nie wiedziałem więc, ile ich muszę znieść, bił już nie z powodu kary zaległej, lecz za opór, za ucieczkę, za to, że na jego „Chodź tu, powąchaj” nie podszedłem, nie powąchałem pejcza, nie nadstawiłem dupy, kara zaległa pozostawała zaległą, była przesuwana na inny termin, podwójnego wymiaru kary pewnie bym nie zniósł, a teraz bił mnie za swoją zadyszkę.
Oglądałem sobie na przykład relację z Turnieju Czterech Skoczni, on na przykład akurat wrócił ze spaceru z suką i czymś tam szurał w szafie; myślałem, że zdejmuje po prostu płaszcz i chowa go, nawet kątem oka nie sprawdziłem, bo na ekranie Weissflog skakał sto szesnaście. Mówiłem właśnie:
– Tata, będzie rekord skoczni! – bo czułem, że do mnie podchodzi; myślałem, że po to, by zasiąść obok i oglądać ze mną zawody, ale on już nadchodził z pejczem, i jeśli w porę nie spostrzegłem, co się święci, jeśli nie zrobiłem uniku i nie zdołałem się wymknąć za stół albo na korytarz, on, zachodząc mnie nieco z boku, z tyłu, ostrożnie, jakby się zbliżał do dzikiego zwierzęcia, nagle przyspieszał i już finiszując drobnymi kroczkami, rzucał się i łapał mnie za ramię, akurat wtedy, kiedy Fijas pluł na boki i żegnał się przed swoim lotem, zanim zdążyłem powiedzieć:
– Tata, teraz Polak, nie patrzysz?!
Nawet jeśli zdążyłem to powiedzieć, nic do niego nie docierało, ważne było tylko to, że jest – Kara zaległa, pamiętasz?
I już mnie kładł na tapczanie, przygniatał, i już zaczynały się ciosy.
– Mówiłem, że dostaniesz? – (cios) – Obiecywałem, że dostaniesz? – (cios) – Mówiłem – (cios) – mówiłem – (cios) – mówiłem, że dostaniesz? – (cios po trzykroć). – To pamiętaj, że nie rzucam słów na wiatr.
I zostawiał mnie poległego, a zza ściany bólu i klęski dobiegał mnie głos redaktora Mrzygłoda:
– Niestety, to nie jest dobry dzień dla naszego zawodnika, niestety, znów inni okazali się silniejsi…
Chyba że odpowiednim zwodem udało mi się go minąć. Nawet jeśli oberwałem, kiedy się zamachnął, to było to niedokładnie wymierzone uderzenie; nawet jeśli czułem to smagnięcie po plecach jeszcze dłuższą chwilę, udało mi się wybiec na korytarz i wtedy byłem wolny, oczywiście o ile wcześniej nie dotknęła mnie przykrość napotkania drzwi zamkniętych na klucz, bo wtedy stary K. dopadał mnie zadowolony z własnej przebiegłości, dopadał i tak dalej… Jeśli więc byłem już w korytarzu, zbiegałem co sił na dół, do wyjścia, w skarpetkach, nawet zimą; zanim stary K. zdążył się ubrać i założyć buty, byłem już poza domem, zanim zbiegł po schodach, byłem już ukryty w ogrodzie, w starym składziku sąsiadów z parteru… och, ja głupi, moje ślady na śniegu, dopadł mnie. A latem, och, ja głupi, wziął sukę moją kochaną rozmerdaną, dopadł mnie, choć wlazłem na drzewo, wspiął się do mnie; byłem już najwyżej, jak tylko się dało, u szczytu korony, cienkie gałęzie niebezpiecznie się pode mną uginały, nie mogłem już wyżej, a stary K. umościł się wygodnie o dwa konary niżej i bił mnie pejczem po nogach. Wołałem:
– Tata, bo spadnę!!
– Nie spadniesz, zejdziesz.
I bił tak długo, aż zszedłem. Dopiero kiedy zacząłem uciekać dalej, w miasto, uznał za wystarczające upokorzenie to, że biegam po ulicach boso, w śniegu, w deszczu.
– Trudno, kto nie słucha ojca-matki, ten słucha psiej skóry…
Uciekałem przed nim; a zawsze, kiedy uciekałem, biegłem do matki.
Czemuś go zbił?! – pytała starego K. matka, po cichu, miękko, jakby pytała w dwójnasób, jeszcze i o to, czy w ogóle wolno jej pytać, bo sama czuła się zbita, więc zbita z tropu pytała starego K. tak pytająco, płaczliwie, już głosem rwącym się od łkań i zająknięć. A stary K. nie znosił łez w jego stronę kierowanych, nie znosił łez kapiących na jego sumienie, bo za łzy mógłby już tylko przeprosić, a nie umiał przepraszać; bo o brak łez mógłby tylko poprosić, a prosić nie potrafił.
To znaczy, bywało, że stary K. brał się do próśb lub przeprosin, bywało, że przepraszał lub też prosił seryjnie, ale nie miał zdolności, zawsze to brzmiało jakoś tak fałszywie, jakoś tak nie na swoim miejscu, lecz stary K. był jak pijany pianista, który się uparł wykonać karkołomną etiudę i im bardziej się myli, im rzadziej trafia we właściwe klawisze, tym uparciej rozpoczyna utwór od początku. Stary K. przepraszał więc matkę tak często, że to słowo zwietrzało zupełnie, straciło na wadze, odkleiło się od znaczenia. Podobnie jak jego prośby; z prośbami było jeszcze fałszywiej, bo stary K. prosił tylko po to, żeby nie zawsze żądać, tak więc jego prośba była żądaniem przebranym w damskie fatałaszki, nieledwie perwersyjnym ostrzeżeniem, że póki co, prosi, że tymczasem daje ułudę dobrowolności dla poprawienia ogólno-domowej atmosfery, ale już za chwileczkę, już za momencik padnie rozkaz i okazyjne przysłowie:
– Pamiętaj, synek, kto nie jest posłuszny z miłości, ten jest posłuszny ze strachu. Jak nie po dobroci, to po musie. Synek, synek, ojciec cię prosi, spoufala się z tobą, ale to jak groch o ścianę, właśnie: my z ciotką-wujkiem za nieposłuszeństwo na grochu klęczeliśmy, z nami się nie cackali rodzice, nie było rozmów spoufaleń, czekaj czekaj, jeszcze ty poklęczysz…
Podobnie było z jego wyznaniami miłosnymi, matka opowiadała, że przez pierwsze lata ich związku zasypywał ją tym „kocham cię”, tym „moje najukochańsze głupczątko” – taki wymyślił skrót od głupiego kurczątka – obcmokiwał czułymi słówkami do obrzydzenia, im mniej się czuła kochana, tym częściej była przekonywana o tym, że jest „najpiękniejsze głupcze pieczone”, że jest „pępulinek cudziankowy”, że jest „miłość absolutnie nadżyciowa”, bo choć stary K. umiał wyznawać miłość, niestety, nie bardzo wiedział, jak kochać.
Kochał więc intuicyjnie przez szyderstwo, kochał przeklinając, kochał obrażając, a zawsze kiedy się łza polała, zasypywał matkę wyznaniami miłosnymi, przeprosinami i prośbami.
– Błagam cię, tylko już mi nie becz, no nie becz mi, ty mi chyba na złość beczysz…
Prośbami, które stopniowo przybierały na stanowczości.
– Ostatni raz mówię, nie beczeć mi!
Aż wreszcie wychodził, schodził piętro niżej do mieszkania swojego brata starego kawalera, swojej siostry starej panny i żalił im się, z jaką to histeryczką ma do czynienia, żalił się donośnie i niezbyt żałośnie, rzec by można, głosem dominującym i nieproponującym odpowiedzi, toteż brat i siostra zawsze słuchali go w milczeniu, skupieni na swoich czynnościach, na garach, na gazecie czy choćby na defekacji, bo stary K. w pogoni za słuchaczem gotów był nawet żalić się przez drzwi ubikacji.
– To ja, rozumiesz, ją z rynsztoka wyciągam, ja z niej damę robię, z tej lumpen-kury, dach nad głową daję, ja ci tu, bracie, mezalians popełniam, się narażam przed wszystkimi, tego, znaczy, reputację, i staram się jakoś, żeby się nie śmiali, bracie, w towarzystwie, uczę ją tego-śmego, a ona mi ryczy? Beczy? Nic nie gada?! Ona se myśli, bracie, że mnie milczeniem ukarze, przeesz to jest prymityw zupełny, to nawet nie warto… nie warto… się rozwodzić nad tym, tylko się rozwieść, aach…
I tak aż do wyżalenia; wtedy nagle milkł, po czym wracał po schodach na górę, do matki (brat lub siostra w tym czasie mogli spokojnie opuścić toaletę) i jak gdyby nigdy nic pytał na przykład o kolacyjkę albo zapytywał, czy już mu zajęła miejsce przed telewizorem.
– Dzisiaj Kobra dobra. Zarezerwowałaś mi już fotel, głupkochanko ty ojżeszmoja?
I jakby dotknięty amnezją, dziwił się niewymownie:
– No co to za nieodzywanie się do męża-czyzny swojego?!
Obejmował ją kuchennie wpół, od tyłu przy zlewie, i całował w szyję.
– No przecież nie gniewamy się chyba na mnie o coś?
A na odchodnym do pokoju jadalnego mówił:
– To czekam na kolacyjkę. Chcesz, żebym dał głośniej dziennik?
Matka niestety cierpiała na dość wolną przemianę materii nastrojowej i podczas gdy stary K. uznawał, że wszelkie napięcia opadły, ona wciąż pozostawała sztywna od zgryzoty, a gdy z wolna zaczynała topnieć, on akurat zmęczony podlizywaniem się znów wpadał w fazę dumy, znów „wyciągał z rynsztoka”. Tak się nie mogli dopasować, sami do siebie, gdzieżbym ja więc mógł się wpasować między nich.
– Czemuś go zbił?! pytała matka, z czasem coraz głośniej, czas jej dodawał odwagi, lecz i ujmował nadziei, toteż beznadziejność biorąc za podstawowy doping, z czasem pytała coraz wyraźniej, już bez łez przełykanych, już bez drżenia w głosie, z przebiśniegami przekleństw, jeszcze pod nosem, na stronie, do siebie, potem już całkiem oficjalnie miotanych, potem już jedyną tarczę i rapier jednocześnie stanowiących. Bo moja matka nie była uczona w mowie, stary K. jednym wyważonym i skierowanym wprost do celu zdaniem unieważniał, odbierał jej język, z ust wyjmował i matka pozostawała bez języka, czy raczej z językiem martwym, znieczulonym.