— Dla nas, dla Ziemi? — wpadła mu w słowo Puna. — I gwiazdolot ją odebrał?
— Odebrał. Jaki gwiazdolot mógłby odmówić odebrania poczty na odległość dostępną tylko dla niego?
— Co było w tej wiadomości? — spytali chórem uczniowie.
— Nie wiem. Napisana była w języku Tormansa, który jest tłumaczony w laboratorium badającym ową planetę. Bardzo obszerna informacja o tym, co zmieniło się na planecie w ciągu stu, nawet stu trzydziestu lat. Ale przygotowałem dla was trzy zdjęcia trójwymiarowe…
— I nic pan nie mówił? — rzekła Ajoda, obdarzając nauczyciela karcącym spojrzeniem ciemnych oczu.
— Milczałem do chwili, aż będziecie gotowi na ich przyjęcie — odparł niewzruszenie wychowawca.
Szczęknął włącznik TWF.
Rozpoznali plac i pomnik Władcy Czasu. Starego chramu, miejsca śmierci Rodis, nie było. Zamiast niego szeroko rozkładały się na niebie półksiężycowe dachy budowli. Schody wiodły do ogromnej, wysokiej arki, otoczonej na górnym piętrze odkrytą galerią. Dwa końce galerii, przykryte przezroczystymi daszkami, niewiadomym sposobem uczepione kopuł, sterczały śmiało i wysoko, wisząc nad placem i otaczającymi go budynkami.
— To pomnik na cześć Ziemi — rzekł cicho nauczyciel — od planety nie nazywającej się już Jan-Jah, lecz w relacji z ziemskim przezwiskiem Tormans, zwie się obecnie Tor-Mi-Oss. W ich języku nazwa ta znaczy to samo, co dla nas Ziemia. To nowa planeta i nowa gleba, na której człowiek pracuje, uprawiając żywność, zasiewając sady i budując domy dla przyszłości swoich dzieci, dla pewnej drogi ludzkości w bezgraniczny świat.
Na drugim zdjęciu, na tle budowli stała rzeźbiona grupa, składająca się z trzech figur.
— Faj Rodis! — zawołał Kimi i nauczyciel potwierdził milczącym skinieniem, nie mniej wzruszony od dzieci.
Rodis, wyrzeźbioną z czarnego kamienia w pełni kształtów jej czarnego skafandra, nieśli na rękach dwaj ludzie o twarzach Taela i Gzera Bu-Jama, wyciosani z ciemnożółtego, prawie brązowego górskiego głazu. Dwaj mężczyźni, „dży” i „kży”, obejmowali się krzepko za ramiona. Siedziała na nich Faj ze swobodnie spuszczonymi nogami, zwrócona twarzą do Gzera i obejmująca za szyję Taela.
Rzeźbiarz z jakiegoś powodu przedstawił Faj w szerokim, niedbale zamotanym turbanie, tak, jak pierwszy raz zobaczył ją Tael. Kamień posągu, podobny do najwspanialszych opali z kontynentu australijskiego, skrzył się wewnętrznym ogniem. Tak miliony gwiazd przenikają mrok tropikalnych ziemskich nocy, o których często opowiadała Tormansjanom Rodis, inspirując ich pięknością świata.
Ziemianie długo spoglądali na wizerunek dostarczony z odległości tysięcy lat świetlnych, póki nauczyciel nie zmusił się, by przełączyć na trzeci, ostatni obrazek z pawilonu po lewej stronie.
Tu także stały rzeźby: Wira Norina i Sju-Te. Astronawigator „Ciemnego Płomienia”, uwieczniony w ciemnoczerwonym brązie, spoczywał z opuszczonymi rękami, wsparty ramionami i głową na SDG, z oczami zamkniętymi w wiecznym śnie. Tormansjanka Sju-Te, wykonana z najczystszego białego kamienia, unosiła w dziecinnych dłoniach drogocenne dary Ziemian: matowy sześcian IKP i błyszczący owal DPA.
W obu figurach było to magiczne niedopowiedzenie realizmu, które zmusza każdego widzieć w żywej formie cud swego indywidualnego marzenia.
— Światłe niebo! — powiedział Lark, naśladując kosmonautów. — To znaczy, że na Tormansie skończyła się Godzina Byka? Czy wszystkiego tego dokonaliśmy my, Ziemianie: Rodis, Norin, Czedi, Ewiza i wszyscy inni, stojący na płaskowyżu Rewat wokół swojego statku?
— Nie — odparł nauczyciel. — Mieszkańcy Tormansa sami tego dokonali, bo tylko oni mogli wyjść samodzielnie z inferna. Ofiary oligarchicznego reżimu Tormansa nawet nie przypuszczały, że są ofiarami przebywającymi w niewidzialnym więzieniu zamkniętej planety. Wyobrażali sobie, że są wolni, dopóki wraz z przybyciem naszej ekspedycji nie zobaczyli prawdziwej wolności, odnowili swą wiarę w prawdziwą ludzką naturę i jej ogromne możliwości, ci sami, którzy do tej pory uganiali się tylko za kłamliwymi obietnicami sukcesu materialnego. Od razu pojawiło się pytanie: kto odpowie za zranioną, zniszczoną planetę, za miliardy straconych istnień? Dotychczas każda porażka odbijała się bezpośrednio lub pośrednio na masach ludu. Teraz zaczęli szukać niewątpliwych winowajców owych porażek. A wtedy stało się jasne, że pod nowymi maskami utaiło się to samo kapitalistyczne społeczeństwo wyzysku, zniewolenia, eksploatacji, umiejętnie przykryte za pomocą metod naukowych propagandy, sugestii, tworzenia pustych iluzji. Tormansjanie zrozumieli, że nie można być wolnym bez wiedzy, że konieczne jest poważne wykształcenie psychologiczne, że trzeba oceniać ludzi po ich cechach duchowych i tępić u korzenia wszelkie złe uczynki. Dopiero wtedy nastąpił przewrót w życiu planety. Nie należy sądzić, że osiągnęli już wszystko, ale odkryli samych siebie i swój świat, i nas, swoich braci, jako kochających przyjaciół. Pomniki, które widzieliście, to bezsporny przejaw ich natchnionej wdzięczności. Przybycie naszego gwiazdolotu i działania Ziemian były punktem przełomu. Rodis i jej towarzysze rozbudzili w Tormansjanach dwie potężne siły społeczne: wiarę w siebie i zaufanie do innych. Nie ma niczego potężniejszego, niż ludzie zjednoczeni zaufaniem. Nawet słabsze jednostki zahartowały się we wspólnej walce, czując, że na nich liczą w pełni, że zdolni są do najwyższej samorealizacji, wierząc w siebie, jak w innych i w innych jak w siebie samego… Jak podsumujecie znaczenie wyprawy?
— Zniszczona została wysepka inferna we wszechświecie, wybawione od niepotrzebnych udręk miliardy ludzi teraz i w przyszłości — odpowiedzieli zgodnie uczniowie.
Nauczyciel pokłonił się swoim dzieciom.
— Trudno o lepszą odpowiedź i jestem z niej bardzo zadowolony.
— Powinniśmy pojechać jeszcze raz na płaskowyż Rewat — powiedziała Iwetta. — Zobaczymy ich teraz jak żywych!
— Wkrótce zobaczycie żywych Tormansjan — oznajmił nauczyciel z uśmiechem. — Zgodnie z rekomendacją Maszyn Ogólnego Pożytku poleciał tam Gwiazdolot Prostego Promienia z planety Zielonego Słońca. Myślę, że już wylądował na planecie Tor-Mi-Oss.
Od Autora
Trzecia opowieść o dalekiej przyszłości po Mgławicy Andromedy i Sercu Węża, pojawiła się nieoczekiwanie dla mnie samego. Zacząłem pisać powieść historyczną i popularnonaukową pracę z dziedziny paleontologii, a jednak poświęciłem ponad trzy lata na napisanie powieści science fiction, która, choć nie była bezpośrednią kontynuacją poprzednich utworów, także opowiadała o drodze rozwoju społeczeństwa komunistycznego.
Godzina Byka powstała jako odpowiedź na coraz bardziej rozprzestrzeniającą się w naszej fantastyce naukowej (nie mówiąc o zagranicznej) tendencję, by ukazywać przyszłość w mrocznych barwach nadciągających katastrof, klęsk i głównie niemiłych niespodzianek. Podobne utwory, nazywane powieściami ostrzegawczymi lub antyutopiami, byłyby nawet niezbędne, gdyby wraz z wizjami nieszczęść ukazywały też, jak ich uniknąć lub w ostateczności, jak wyjść z groźnych pułapek, które gotuje ludzkości przyszłość.
Za drugi biegun antyutopii można uznać niemało utworów fantastycznonaukowych, od niewielkich opowiadań po obszerne powieści, w których szczęśliwa komunistyczna przyszłość osiągnięta została jakby sama z siebie, lecz ludzie z epoki wszechświatowego komunizmu zmagają się z nieomal gorszymi niedostatkami, niż my, ich niedoskonali przodkowie. Ich niezrównoważeni, niesympatyczni, gadatliwi i płasko ironiczni bohaterowie przypominają bardziej niedouczonych i źle wychowanych próżniaków naszych czasów.