Niechętnie, często się oglądając, uczniowie zebrali się w grupę i poszli drogą przez zagajnik. Ledwie ostatni człowiek zszedł z placu u podnóża, zgasło oświetlenie pomnika. Model gwiazdolotu i posągi załogi zniknęły w mroku, jakby przepadły w czarnej bezdni anty-świata Tamas. Krawędzie drogi zajaśniały słabym fosforyzującym światłem. Wędrowcy mogli iść także w całkowitej ciemności pod rozgwieżdżonym niebem przez lukę między kamiennymi hełmami.
Dotarli do stacji w skupionym milczeniu. Typowy przystanek Drogi Spiralnej, światła i mnogość ludzi osłabiły nieco wrażenie i młodzi zaczęli gorączkowo omawiać to, co zobaczyli. Debatowano, kto komu się bardziej spodobał, dopóki nie nadjechał pociąg i zmęczeni podróżnicy nie zalegli na miękkich siedzeniach.
— Tak czy owak, ta piątka poległych była lepsza od tych, co wrócili, bo to było niezwykłe! — twierdził Kimi, sadowiąc się wygodniej.
— A wcale nie! — sprzeciwiła się zwinięta w kłębek Puna. — Według mnie najmądrzejszy, głęboko myślący i najsilniejszy był Gryf Rift!
— To dlaczego został na statku?
— Kto oprócz niego mógł sobie poradzić z anihilacją? Naprawdę nie rozumiesz, że inaczej „Ciemny Płomień” przepadłby na Tormansie albo w drodze i nigdy niczego byśmy się o nim nie dowiedzieli?
— No tak, ale mimo wszystko…
— Ale mimo wszystko chcę spać, a nie kłócić się z tobą. Tym bardziej, że inni różnie się odnieśli do członków wyprawy. Dalwe zachwycił bojowy duch Gena Atala i Nei Holli, a ty nie spuszczałeś oczu z Faj Rodis i Diwa Simbela.
— Zobaczymy, kto był najlepszy — odpowiedzieli z drugiego rzędu foteli — jutro, gdy obejrzymy „gwiazdkę”.
— Zobaczymy — zamruczała sennie Puna, lecz wciąż niespokojny Kimi podszedł do nauczyciela siedzącego w tylnej części wagonu. Młodzieniec poprosił gestem o pozwolenie i otrzymał w odpowiedzi potwierdzające skinienie głowy.
— Pan, który ma doświadczenie i większe pojęcie o życiu — zaczął Kimi — którego z nich wybrałby na przyjaciela?
— Myślisz o towarzyszach podróży, czy o mentorze?
Kimi zaczerwienił się i spuścił oczy.
— Rozumiem. Nie należy nikogo naśladować w wyborze druha, a ja dla ciebie nie jestem dobrym przykładem.
— Oczywiście, że nie, ale chciałem się dowiedzieć… Myślę o słuszności osądu i guście. Tak bardzo się poróżniliśmy…
— I dobrze. Już od pierwszych życiowych kroków nauczyciele starają się wam wpoić niezależność myślenia. Potem z określonej sumy wiedzy wynika ogólne zrozumienie.
— I pan?…
— Gdybym mógł wybierać, wybrałbym Faj Rodis.
— O, to tak, jak ja…
— Lub Ollę Dez!
— Dlaczego? — zawołał z niedowierzaniem chłopak. — Przecież są kompletnie różne, niepodobne do siebie.
— Właśnie dlatego. Widzisz, uprzedziłem cię. Pora spać i nie będziemy teraz zaczynać skomplikowanej rozmowy. Wkrótce poznasz, jeśli nie rozumowo, to uczuciowo, nieuniknioną rozbieżność wrażeń, dialektykę życia, znacznie bardziej złożoną i trudną, niż łamigłówki teorii naukowych lub nowych kierunków w sztuce. Pamiętaj zawsze, że najbardziej skomplikowany życiowo jest sam człowiek, bo wyzwolił się z pęt dzikiej przyrody i jest przeznaczony do takiego życia, jakie powinien wieść zgodnie z siłą swego umysłu i zdolnością odczuwania.
Nauczyciel zamilkł i skierował łaskawie Kimiego na jego miejsce. Końcowe słowa mentora wielekroć wracały w pamięci chłopaka podczas długich godzin, gdy „gwiazdka” maszyny pamięciowej zaczęła rozwijać opowieść o planecie Tormans, w prawie realnej wizji na ekranach TWF.
1. Mit o planecie Tormans
— Pozwólcie, że opowiem na zakończenie o pochodzeniu nazwy. W piątej epoce Ery Rozbicia Świata, w świecie kultury zachodniej narastało niezadowolenie z życia w cywilizacji wyrosłej na gruncie kapitalizmu. Liczni pisarze i uczeni próbowali spoglądać w przyszłość. Przeczucia artystów nasuwały niespokojne myśli przodującym ludziom owych lat, gdy dojrzewające sprzeczności kończyły się konfliktami wojennymi. Wraz z wynalezieniem rakiet dalekiego zasięgu i broni jądrowej, obawa o przyszłe losy ludzkości stała się powszechna i oczywiście znalazła swój wyraz w sztuce. W Domu Sztuki znajduje się obraz z tamtych czasów. Jego tytuł jest dla nas absolutnie zrozumiały: „Ostatnia minuta”. Na szerokim polu stoją rzędami gigantyczne rakiety, podobne do krzyży na starodawnym cmentarzu. Nisko nad nimi wisi zamglone, pozbawione słońca niebo, porysowane groźnie ostrymi pikami głowic bojowych, przerażających nosicieli zagłady termojądrowej. Ludzie, oglądający się za siebie, jakby wystraszeni tym, co uczynili, biegną gęsiego do czarnej jamy głębokiego schronu. Artysta zdołał ukazać przeczucie strasznego nieszczęścia, gdy w odpowiedzi na śmierć milionów niewinnych ofiar, stamtąd, gdzie wycelowane zostały krzyżowe potworności, przylecą podobne rakiety. Zginą nie ci, co biegną do schronu, lecz wyobrażeni na drugiej stronie dyptyku mężczyzna i kobieta, młodzi i sympatyczni, przyklękający na brzegu wielkiej rzeki. Kobieta przytula niemowlę, a starszy chłopczyk mocno wczepia się rączkami w ojca. Mężczyzna obejmuje kobietę i dzieci, zwróciwszy głowę w tę stronę, gdzie z narastającej chmury wybuchu atomowego wyłania się ogromny miecz, wiszący nad żałosnymi ludzkimi figurkami. Kobieta się nie ogląda, patrzy prosto na widza i bezgraniczne poczucie klęski na jej twarzy przytłacza każdego, kto widzi ten obraz. Równie mocno wyrażona została bezradność mężczyzny, który wie, że wszystko skończone i chce tylko, by nastąpiło to jak najszybciej.
— Nastroje, podobne do wyrażonych na tym obrazie, wśród ludzi wyznających religię chrześcijańską, wierzących bez zastrzeżeń w osobliwe, mistyczne, jak wtedy mawiano, siły rządzące przyrodą, pojawiły się jeszcze wcześniej, po pierwszej wojnie światowej ERŚ. Moraliści od dawna przewidywali nieuchronny upadek starej etyki, opartej na dogmatach religijnych, lecz w odróżnieniu od filozofów dialektyków nie widzieli wyjścia w przebudowie społeczeństwa. Przykładem takiej reakcji na rzeczywistość pozostała dla nas pochodząca z tamtej epoki niewielka książka Artura Lindsaya o fantastycznej podróży na jedną z planet w konstelacji Arktura. Oczywiście wyprawa była duchowa, metafizyczna. Przy stanie technologii tamtych czasów nie można było nawet myśleć o gwiazdolotach. Na tej wymyślonej planecie następowało odkupienie wszystkich grzechów ludzkości. Odmalowane przez autora mroczne, pełne trudów życie zadziwia bogactwem fantazji. Planeta nazywała się Tormans, co w zapomnianym języku oznaczało „udręka”. Tak narodził się mit o męczeńskiej planecie, eksploatowany potem, o ile wiemy, przez artystów i pisarzy wielu pokoleń. Nie raz wracano do mitu o Tormansie i następowało to zawsze w momentach kryzysowych, okrutnej wojny, głodu i niepewnej przyszłości. Dla nas planeta Tormans była tylko jedną z tysiąca bajek zaginionych w niebycie. Wszystkim jednak wiadomo, że siedemdziesiąt dwa lata temu otrzymaliśmy wiadomość z Wielkiego Pierścienia o dziwnej planecie z czerwonym słońcem w gwiazdozbiorze Rysia. Historyk Kin Ruh, wygrzebawszy z głębi dziejów źródło mitu, nazwał planetę Tormans, jako symbol ciężkiego życia ludzi w nieprzebudowanym społeczeństwie.