Выбрать главу

– Zamordowałeś Thomasa Gavina, działacza na rzecz chorych na AIDS. Zrobił wiele dobrego dla naszego miasta.

– Spal ksiądz z nim?

Nie był zaszokowany, po ostatnich dwunastu latach nic nie było w stanie go zaszokować, ale był zaskoczony. Mężczyzna nigdy wcześniej nie mówił takich rzeczy. Ksiądz milczał.

– Nie zaprzeczy ksiądz? Nie ma potrzeby, wiem, że ksiądz z nim nie spał, bo nie jest gejem. Ale on niestety musiał umrzeć. Nadszedł jego czas.

– Nie udzielę ci rozgrzeszenia bez żalu za grzechy.

– Dlaczego mnie to nie dziwi? Thomas Gavin był tylko kolejnym żałosnym facetem, którego należało usunąć z tego świata. I wie ksiądz, co jeszcze? On wcale nie był prawdziwy.

– Co to znaczy, że nie był prawdziwy?

– Właśnie to, co powiedziałem. On nie żył tak naprawdę. Egzystował w swoim własnym, małym świecie. A ja pomogłem mu opuścić ten nędzny świat. Wie ksiądz, że w zeszłym roku zaraził się AIDS? Właśnie się o tym dowiedział. Wariował. A ja go uratowałem, wyzwoliłem. To najlepsze, co mogłem zrobić. Pomogłem mu w samobójstwie.

– To było bestialskie morderstwo z zimną krwią. Było prawdziwe, a mężczyzna z krwi i kości nie żyje. Przez ciebie. Nie próbuj usprawiedliwiać tego, co zrobiłeś.

– To była przenośnia, nie usprawiedliwienie. Jesteś surowy, ojcze. Dostanę pokutę? Może odmówię milion razy „Zdrowaś Maryjo”? A może kara chłosty? Nie chcesz, żebym błagał, abyś wstawił się za mną u Boga i błagał o wybaczenie?

– Nawet milion „Zdrowaś Maryjo” nic ci nie pomoże. – Ksiądz pochylił się, przysunął bliżej tak, że niemal dotknął złego i poczuł jego oddech. – A teraz posłuchaj: to nie jest sakramentalna spowiedź. Myślisz, że obowiązuje mnie tajemnica spowiedzi, że nic nie wyjdzie poza ten konfesjonał. To nieprawda. To nie jest prawdziwa spowiedź: nie żałujesz za swoje grzechy, nie pragniesz duchowego rozgrzeszenia, a mnie nie obowiązuje tajemnica spowiedzi. Omówię to z moim biskupem. Jeżeli się ze mną nie zgodzi, jestem gotowy porzucić kapłaństwo, jeżeli będzie trzeba. Wtedy wyjdzie na jaw, co zrobiłeś. Nie pozwolę, abyś dalej zabijał.

– Naprawdę wydałbyś mnie glinom? Zaangażowałeś się w tę sprawę, ojcze. Chyba wkurzyłeś się nie na żarty. Nie przypuszczałem, że wykorzystasz lukę w swoim przyrzeczeniu milczenia. Chciałem zmusić cię do błagania i wstawienia się za mną, ale okazałeś się bezsilny. Ale czy można przewidzieć czyjeś zachowanie?

– Resztę swojego marnego życia spędzisz w zakładzie dla obłąkanych.

Mężczyzna stłumił wybuch śmiechu i, próbując przybrać poważną minę, powiedział:

– Sugeruje ksiądz, że jestem niepoczytalny?

– Nie tylko niepoczytalny. Uważam, że jesteś socjopatą. Z nikim się nie liczysz. Potrzebujesz pomocy, chociaż wątpię, by ktokolwiek był w stanie poradzić coś na twoją przypadłość. Przerwiesz to szaleństwo?

– Chce mnie ksiądz zastrzelić?

– Nie jestem taki jak ty. Ale chętnie popatrzę, jak ktoś inny cię powstrzymuje. Czas położyć temu kres.

– Obawiam się, że nie mogę pozwolić, żeby ksiądz zawiadomił policję. Staram się trzymać nerwy na wodzy, bo ksiądz nie zachowuje się tak, jak powinien. No dobra, jestem umiarkowanie wkurzony, że nie zachowuje się ksiądz jak należy.

– Co to znaczy: że nie zachowuję się jak należy?

– To nieważne, przynajmniej dla księdza. Ale dał mi ksiądz coś, czego nie doświadczyłem nigdy wcześniej.

– Co takiego?

– Niesamowitą frajdę. Nigdy się tak dobrze nie bawiłem. No, może z wyjątkiem tego…

Poczekał, aż ksiądz Michael Joseph spojrzał na niego przez kratkę konfesjonału. Wystrzelił bez ostrzeżenia, prosto w czoło księdza. Rozległ się cichy odgłos strzału, użył tłumika. Powoli opuścił pistolet, a ksiądz Michael Joseph osunął się po drewnianej ścianie konfesjonału i mógł zobaczyć jego twarz. Nie było na niej śladu zaskoczenia, tylko przebłysk czegoś dla niego niezrozumiałego. Może współczucia? Nie, chyba nie o to chodziło. Co prawda ksiądz nim gardził, ale teraz nie był w stanie zrobić już nic. Nie pójdzie na policję, nie będzie też miał możliwości podjęcia tak radykalnych kroków, jak porzucenie stanu kapłańskiego. Jego usta zostały na wieczność zamknięte. I tajemnica spowiedzi jest zachowana.

Teraz to już nie było zmartwienie księdza. Jego wrażliwe sumienie nie będzie go już dręczyło. Czy niebo istnieje? Jeżeli tak, może ksiądz Michael Joseph patrzy teraz na niego z góry i dalej jest bezradny. A może jego dusza wciąż gdzieś tutaj krąży i zdumiona patrzy na jego ciało.

– Żegnaj ojcze, gdziekolwiek jesteś – powiedział wstając. Kiedy wychodził z konfesjonału, zamykając za sobą wąskie drewniane drzwi, przypomniał sobie wyraz twarzy księdza – wyglądał, jakby zwyciężył. Ale to nie miało sensu. Na czym polegało jego zwycięstwo? Poczciwy ksiądz kupił los za tysiąc dolarów. Ale nie wygrał złamanego centa.

W kościele nie było nikogo, nie żeby się kogoś spodziewał. Panowała tu martwa cisza. Przyjemnie byłoby w tej chwili usłyszeć śpiew chóru kościelnego. Ale nie, był tu sam. Tylko jego kroki odbijały się echem o chłodną posadzkę.

Z czego cieszył się ten cholerny ksiądz? Przecież był martwy, na litość boską.

Pospiesznym krokiem opuścił kościół św. Bartłomieja, przystanął na moment, by odetchnąć świeżym nocnym powietrzem i spojrzeć w górę na rozgwieżdżone niebo. Piękna noc, właśnie taka, jak powinna być. Księżyc nie świecił zbyt mocno, w sam raz. Będzie dziś bardzo dobrze spał. Po drugiej stronie ulicy, pośrodku chodnika, dostrzegł siedzącego pijaczynę opartego o młody dąb; jego głowa spoczywała na piersi i wyglądało to dość nienaturalnie, ale kogo to obchodzi? Ten facet na pewno niczego nie słyszał.

Policja nie ma żadnych wskazówek i teraz będzie wiele pytań bez odpowiedzi. Wielka szkoda, że ksiądz pokrzyżował mu trochę plany. Ale teraz jest już po wszystkim.

Tylko wyraz twarzy księdza nie dawał mu spokoju. Dręczyło go to.

Pogwizdując, szedł ulicą, z góry oświetlony światłem latarni, aż do miejsca, w którym zaparkował samochód, właściwie z trudem wcisnął go pomiędzy dwa inne samochody. To była dzielnica mieszkaniowa i miejsc do zaparkowania było bardzo mało. Ale czego się spodziewać? Przecież to San Francisco.

Musiał jeszcze zajrzeć w jedno miejsce. Miał nadzieję, że ona jest w domu, nie w pracy.

Rozdział 2

WASZYNGTON

Mam kłopot, Savich. Muszę jechać do domu. Mój brat zginął ubiegłej nocy – powiedział Dane Carver do swojego szefa, Dillona Savicha.

Była siódma trzydzieści rano, zimny poniedziałkowy poranek, do Nowego Roku zostały zaledwie dwa tygodnie.

Savich podniósł się powoli z krzesła, nie spuszczając wzroku z twarzy Dane'a. Ten wyglądał źle – był cholernie blady i miał podkrążone oczy, jakby za chwilę sam miał umrzeć. W jego oczach widać było ból i szok.

– Co się stało, Dane?

– Mój brat… – Nie mogąc wykrztusić ani słowa więcej, Dane stanął w otwartych drzwiach. Pomyślał, że kiedy wypowie głośno to słowo, stanie się ono niezaprzeczalnym faktem, i obawiał się, że nie mogąc tego znieść, padnie tu trupem. Przełknął ślinę i marzył, aby czas cofnął się do ubiegłej nocy, przed czwartą nad ranem, zanim zadzwonił do niego inspektor Vincent Delion z policji w San Francisco.

– W porządku – powiedział Savich, podszedł do niego i podał mu rękę. – Wejdź do środka, Dane. Zamkniemy drzwi.

Dane zamknął drzwi, popychając je nogą, odwrócił się tyłem do Savicha i próbując opanować drżenie głosu, powiedział:

– Został zamordowany. Mój brat został zamordowany.

Savich był wstrząśnięty. Naturalna śmierć brata to wystarczające nieszczęście, a co dopiero morderstwo?