Frank Pauley pokiwał głową.
Rozmawiali jeszcze z kilkunastoma scenarzystami. Była to grupa naprawdę barwnych postaci, którzy, zdaniem Dane'a, nie mieli życia poza pracą. Jednak nie dowiedzieli się niczego, co mogłoby im pomóc.
– A, tak, to prawda – stwierdziła ze śmiechem jedna ze scenarzystek. – Naszym zadaniem jest siedzieć tutaj i prześcigać się w pomysłach. Mamy tu wszystko potrzebne do życia: jedzenie i kibel. Niedługo wstawią nam tu łóżka.
– Nadszedł czas na wielkie, miłe spotkanie integracyjne federalnych z tutejszymi gliniarzami. Przed nami dużo pracy – powiedział Dane, kiedy wracali do swoich zaparkowanych nieopodal samochodów.
Flynn pokiwał głową, a kiedy zobaczył dzieciaki grające w kosza, kusiło go, żeby do nich dołączyć, ale w porę się opanował.
Rozdział 14
KOŚCIÓŁ ŚW. BARTŁOMIEJA, SAN FRANCISCO
Dane i Nick usiedli w drugiej ławce, Nick wpatrzona w trumnę księdza Michaela Josepha, Dane w wielki drewniany krzyż, zawieszony wysoko nad główną nawą.
Oboje w milczeniu czekali, aż kościół wypełni się ludźmi i ceremonia rozpocznie się. Poprzedniego wieczoru przyjechali z Los Angeles.
W San Francisco było pochmurne, wczesne popołudnie, zwykły, zimowy dzień. Było tak zimno, że Dane włożył swój ocieplany płaszcz.
Niebiosa powinny płakać, jak powiedział ksiądz Binney, bo ksiądz Michael został tak bezwzględnie, tak bestialsko zamordowany.
Wcześniej Dane ponownie zabrał Nick do domu towarowego Macy's na Union Square. W dwie godziny zbliżyli się do limitu wydatków z karty kredytowej.
– Nie potrzebuję tego – powtarzała Nick. – Przeze mnie będzie pan miał ogromny debet. Proszę, chodźmy stąd. Mam więcej, niż potrzebuję.
– Cicho, Nick, musi pani przecież mieć płaszcz. Dzisiaj jest zimno. Nie można iść na… – urwał w połowie, nie mogąc wymówić tego słowa, więc powiedział: – Nie można iść do kościoła bez płaszcza.
Wybrała najtańszy płaszcz, jaki udało jej się znaleźć. Dane odłożył go na bok i podał jej inny, z miękkiej wełny. Później kupił jej jeszcze rękawiczki i kozaki, dwie pary dżinsów, parę czarnych spodni, dwie koszule nocne i bieliznę – jedyną rzecz, której nie pomógł jej wybierać. Po prostu stanął obok manekina ubranego w seksowne czerwone figi i koronkowy stanik i czekał.
W południe Nick miała już dość. Byli na głównym piętrze działu z kosmetykami. Wokół nich kłębił się rój sprzedawców. Kiedy jakaś kobieta zbliżyła się do niej, chcąc ją skropić perfumami, Nick powiedziała do Dane'a:
– Wystarczy. Mam już dość. Chcę iść do domu. Chcę się przebrać, iść do kościoła i pożegnać księdza Michaela Josepha.
Dane, który nigdy w swym dorosłym życiu nie robił zakupów z kobietą dłużej niż osiem minut, powiedział:
– Do tej pory była pani bardzo dzielna. Teraz zajmiemy się makijażem.
– Nie potrzebuję żadnego makijażu.
– Wygląda pani blado, jak manekin w dziale z bielizną, ten z karminowanymi ustami i w czerwonych majtkach, na widok którego nieomal dostałem zawału serca. Kupmy przynajmniej szminkę.
– Jasne, założę się, że nawet nie zauważył pan tej bladości – powiedziała Nick i podążyła w kierunku stoiska Elizabeth Arden.
Chwilę później Dane przyglądał się trzem różnym odcieniom szminki.
– Ta. Ma bardzo delikatny odcień. To jest to – zadecydował w końcu.
Dane odwrócił się w kościelnej ławce, by się rozejrzeć. Tylu ludzi, pomyślał. Dzisiaj przyszli już nie tylko księża, ale też wielu parafian i przyjaciół, z którymi za życia zetknął się Michael. Arcybiskup Lugano i biskup Koshlap zatrzymali się i mówili coś do Dane'a. Przypuszczał, że pewnie chcieli go pocieszyć. Był wdzięczny za ich troskę, ale wcale nie czuł się pocieszony.
Parzył, jak biskup Koshlap stał przed trumną Michaela, i wiedział, że oczy ma utkwione w jego twarzy. Pochylił się nad nim i pocałował w czoło, po czym wyprostował się, przeżegnał i powoli oddalił się z pochyloną głową.
Dane opuścił wzrok, myśląc sobie, jak to dobrze, że udało im się zamaskować dziurę po kuli w czole Michaela.
Michael odszedł na zawsze, a jego ciało leżało w trumnie z przodu kościoła. Wielkie naręcze białych róż, ułożonych przez Eloise, przykrywało zamkniętą już trumnę. Michael kochał białe róże. Dane miał nadzieję, modlił się o to, żeby Michael wiedział, że te róże tam są i na pewno uśmiechnąłby się, gdyby mógł je zobaczyć, żeby wiedział, jak bardzo kocha go jego brat, siostra i wielu innych ludzi.
Dane pomyślał, że dłużej tego nie zniesie. Skupił wzrok na butach, próbując nie dać upustu rozpaczy.
DeBruler, DeLoach – nie mógł wyrzucić tych nazwisk z głowy, nawet teraz, na pogrzebie brata. Niesmaczny dowcip? Jego złość skupiła się na mordercy, który był gdzieś w Los Angeles, wzorując się na tym cholernym programie telewizyjnym. Odwrócił się, gdy usłyszał za sobą głos Eloise. Wstał z miejsca, ucałował ją i uściskał, potem uścisnął jej męża i siostrzeńców. Usiedli cicho w ławce za nim.
Przemawiał arcybiskup Lugano, jego głęboki głos docierał w najdalsze zakątki kościoła. Poruszającymi słowami mówił o duchowości, wychwalając życie Michaela, jego miłość do Boga i znaczenie jego kapłaństwa. Były też nieodłączne w takiej chwili słowa o przebaczeniu człowiekowi, który go zabił. Nagle spojrzał w dół i zobaczył dłoń Nick obejmującą jego dłoń. Nic nie mówiła, patrzyła przed siebie. Przez chwilę spoglądał na jej profil, dostrzegł łzy płynące po twarzy. Wziął głęboki oddech i z całych sił uścisnął jej rękę.
Przemawiali też inni księża i parafianie. Jakaś kobieta opowiadała, jak ksiądz Michael Joseph nie tylko ocalił jej życie, ale i dusze. W końcu ksiądz Binney skinął w jego kierunku.
Poszedł na środek kościoła w stronę trumny Michaela, wzbudzając poruszenie wśród zgromadzonych w kościele. Patrząc na niego, ludzie nie mogli pojąć, że to nie jest Michael. Wszedł na podwyższenie. Dopiero wtedy zobaczył, że kościół jest przepełniony. Ludzie stali wszędzie, wypełniając środek i boczne nawy, reszta przed drzwiami świątyni.
Dane zastanawiał się, czy może jest pośród nich morderca, stoi gdzieś tutaj ze spuszczoną głową, nierozpoznany przez nikogo i napawa się tym widokiem? Przyszedł, by zobaczyć, do czego doprowadziło jego szaleństwo i rozkoszować się tym? Dane zapomniał powiedzieć Nick, by miała oczy szeroko otwarte, tak na wszelki wypadek. Potem dostrzegł swoich przyjaciół, Savicha i Sherlock. Dane poczuł ogromną wdzięczność. Skinął do nich głową.
Spojrzał w dół, na trumnę swojego brata, zasłoniętą przez białe róże. Odchrząknął i utkwił wzrok gdzieś w przestrzeni, bo nie był w stanie mówić, patrząc wprost na zgromadzonych.
– Mój brat uwielbiał grać w futbol. Grał na pozycji łapacza i potrafił złapać każdą piłkę, którą rzuciłem. Pamiętam jeden z naszych ostatnich licealnych meczów. Przegrywaliśmy czternaście do dwudziestu. Pozostało niewiele ponad minutę do końca meczu, kiedy jeszcze raz dostaliśmy piłkę. Wszyscy kibice wstali z miejsc, kiedy Michael złapał piłkę. Byliśmy na linii osiemdziesiątego jardu, dziesięć sekund do końca, musieliśmy zdobyć punkt. Posłałem piłkę Michaelowi w róg pola. Udało mu się doskoczyć i zdobyć decydujący punkt. Michael wygrał ten mecz, niestety, doznał przy tym kontuzji.
Leżał tak, śmiejąc się od ucha do ucha, jak głupi, wiedząc, że prawdopodobnie nigdy więcej nie zagra. Powiedział do mnie: „Dane, nic mi nie jest. Czasami złe rzeczy, które nas spotykają, nie mają takiego znaczenia jak rzeczy dobre. Wygraliśmy, nie mogło być lepiej”.
Głos Dane'a załamał się. Słyszał pojedyncze, ciche śmiechy. Ponownie spojrzał na róże. Nagle poczuł ciepło na twarzy, obejrzał się i zobaczył, jak oślepiające promienie słońca przedzierają się wprost przez witraże w oknach. Poczuł, jak ciepło światła ogrzewa go całego aż do wnętrza. Mówił dalej, teraz pewnym głosem: