Выбрать главу

– Powiedziała, że nie, ale że odezwie się, kiedy coś sobie przypomni.

Dobre i to, pomyślał Dane. Przynajmniej był jakiś świadek. Może znowu zadzwoni.

– A rozmawiał pan z innymi księżmi w parafii? – zapytał. Wtedy Dane po raz pierwszy zobaczył, jak Vincent Delion uśmiechnął się pod gęstym wąsem.

– Doszedłem do wniosku, że sam pan zechce to zrobić. A więc, agencie Carver, jest pan gotowy do akcji?

Dane przytaknął.

– Dziękuję, doceniam to. Na razie oficjalnie jestem na urlopie, więc mam na to czas. Najpierw porozmawiam z księdzem Binneyem. Kiedy ostatnio mailowałem z Michaelem, wspominał coś o nim.

– Ma to jakiś związek z naszą sprawą?

– Nie jestem pewny. – Dane wzruszył ramionami. – Napisał tylko, że ma problemy z księdzem Binneyem. I coś jeszcze – dodał Dane, podnosząc głowę i patrząc prosto na wąsy Deliona. – Podczas naszej ostatniej rozmowy telefonicznej brat powiedział, że czuje się bezradny i że nie może sobie z czymś poradzić. Mam nadzieję, że ksiądz Binney wie coś więcej.

Okropna prawda dotarła do Dane'a, kiedy w kostnicy przez szklane okno zobaczył ciało brata. Dr Boyd, wysoki, siwowłosy, mężczyzna o głosie skłaniającym do wyznania najcięższych win, poprowadził ich od pancernych drzwi przez wąski korytarz do tego niewielkiego pomieszczenia i odsunął zasłony. Leżał tam Michael, po szyję przykryty prześcieradłem, widać było tylko jego głowę. Dane poczuł tak mocne szarpnięcie bólu, że niemal się zatoczył. Poczuł na ramieniu rękę Deliona. Na czole Michaela widniała czerwona kropka, wyglądała tak niesamowicie, jakby została namalowana, jakby ktoś zapomniał zmyć ten element charakteryzacji. Chciał nawet zapytać doktora Boyda, dlaczego nikt tego nie zmył, ale się powstrzymał.

– Pański brat zmarł chwilę po tym, jak trafiła go kula, agencie Carver. Nie cierpiał, jestem tego pewien – powiedział łagodnie doktor Boyd.

Dane skinął głową.

– Zrobiliśmy sekcję zwłok: pobraliśmy odciski palców i próbki DNA.

– Tak, wiem.

Delion cofnął się, skrzyżował ramiona na piersi i przyglądał się agentowi Dane'owi Carverowi. Widział, jak bardzo cierpiał. Kiedy skończyli i Dane odwrócił się, by wyjść, Delion powiedział:

– Komendant Kreider chce nas teraz widzieć.

Sekretarka wprowadziła ich do biura komendanta Dextera Kreidera. Nie było zbyt wielkie, ale widok z okna zapierał dech w piersiach. Za ścianą, całą ze szkła, rozciągał się malowniczy widok na most nad zatoką, widać także było gigantyczne logo Yahoo! i neon dietetycznej coca – coli. Stało tam ogromne biurko, dwie pokaźnych rozmiarów kiczowate gabloty, które wywołały chwilowy uśmiech na twarzy Dane'a. W biurach komendantów, jakie do tej pory widział, zawsze była przynajmniej jedna. A tutaj była jeszcze szczypta fantazji: w kącie stał drewniany konik z karuzeli. Praktyczność i fantazja, cóż za połączenie.

Komendant Kreider był postawnym mężczyzną, miał jakieś dwa metry wzrostu i ważył pewnie ze sto dwadzieścia kilogramów. Miał siwe, gęste, obcięte krótko niczym w wojsku włosy, nosił wielkie okulary i wyglądał na pięćdziesiąt kilka lat. Nie uśmiechał się.

– Carver? Agent Dane Carver?

Dane przytaknął i uścisnął dłoń komendanta.

– Dobrze, że jesteście. Proszę usiąść. Tina, przynieś nam kawy – polecił sekretarce.

Delion i Dane usiedli przy małym okrągłym stole pośrodku biura. Komendant chodził bez słowa w tę i z powrotem, aż Tina, starsza kobieta, z równą swojemu przełożonemu wojskową precyzją nalała kawy, skinęła głową komendantowi i odmaszerowała. Wreszcie przemówił:

– Dostałem e – mail od twojego szefa w Disneyland East, Dillona Savicha.

– To świetny glina – powiedział Delion.

– Zgadzam się. Savich pisze, że jest pan o wiele bystrzejszy, niż powinien i że ma pan świetną intuicję. Prosi, byśmy się panem zaopiekowali. Delion, co myślisz? Chcesz współpracować z federalnymi? – zapytał Kreider.

– Nie – odparł Delion. – To moje śledztwo. Ale zgadzam się, aby Carver prowadził to śledztwo ze mną.

– Nie chcę przejmować tej sprawy – zaprotestował Dane. – Nie o to mi chodzi. Po prostu chcę pomóc w ujęciu mordercy mojego brata.

– No dobra – powiedział Kreider. – Współpracowniczka Deliona, Marty Loomis, jest teraz chora na półpasiec i nie przyjdzie do pracy przez najbliższych kilka tygodni. Od niedzieli zastępuje ją inspektor Marino. Właśnie coś przyszło mi do głowy – na chwilę zawiesił głos i uśmiechnął się. – Znałem ojca Dillona Savicha, Bucka. Wariat był z niego, i nie przebierając w środkach, umiał pogonić każdego bandziora. Słyszałem, że jego syn nie jest tak narwany jak on, ale jest równie bystry, ma wyobraźnię, i jest profesjonalistą w każdym calu. Szanuję ich obu. A o tobie, Carver, nic nie wiem, ale wierzę na słowo Savichowi, że jesteś niezły.

– Tak, jak powiedziałem – rzekł Delion – nie mam nic przeciwko temu, żeby do nas dołączył. Może nawet wniesie coś cennego do śledztwa.

– Też tak myślę – zgodził się Kreider. Przemaszerował parę razy w tę i z powrotem, po czym zatrzymał się i stanął przed Dane'em. – Czy może woli pan działać na własną rękę?

Dane odwrócił się do Deliona, ale jego spojrzenie niczego nie wyrażało, po prostu tępo na niego patrzył. Dane nie był głupcem, powoli pokręcił głową.

– Nie, wolę pracować z Delionem.

– Świetnie. – Komendant Kreider podniósł do ust swoją filiżankę, pociągnął łyk kawy i odstawił ją. – Przydzielam ci porucznika Marino, Delion. Oczekuję raportu dwa razy dziennie.

Kiedy opuścili biuro i ruszyli do garażu, Delion powiedział:

– Wszyscy zastanawiają się, jak Kreider uprawia seks, bo przecież w kółko chodzi w tę i z powrotem i prawie się nie zatrzymuje. Ciężko to robić, kiedy nie możesz ustać w miejscu.

– Nie widział pan tego starego filmu z Jackiem Nicholsonem: „Pięć łatwych utworów”?

Delion przewrócił oczami i roześmiał się, uruchamiając starego białego forda z granatową tapicerką i wyjeżdżając wprost na koszmarnie zakorkowaną Bryant Street. Delion ruszył na północ, przeciął Market Street, i mijając korek, wjechał na Nob Hill. Cudem znaleźli miejsce do zaparkowania.

– Oficer patrolu terenowy przysłał meldunek z Okręgu Dziesiątego – powiedział Delion. – Powiadomił operacyjnych, a oni mnie i pracowników paramedycznych, a ci zawiadamili lekarza sądowego. To bardzo ważne śledztwo. Doktor Boyd osobiście przyszedł do kościoła. Nie wiem, jak dobrze znasz San Francisco, ale mieszka u nas bardzo wielu gejów. A na Polk Street naprawdę wiele się dzieje. To zaledwie parę ulic stąd.

– Tak, wiem – odrzekł Dane. – A na wypadek gdyby zaprzątało to panu głowę: mój brat nie był gejem.

– To samo powiedziała pańska siostra – przyznał Delion. Zatrzymał się na chwilę i spojrzał w górę na kościół św. Bartłomieja. – Ten kościół zbudowano w 1910 roku, zaledwie cztery lata po trzęsieniu ziemi. Poprzedni doszczętnie spłonął. Zbudowany jest z cegieł i betonu. Widzi pan tę dzwonnicę? Ufundował ją Mortimer Grist, jeden z ówczesnych włodarzy miasta. Jest jeszcze wyższa niż kościół.

– Wszystko wygląda na bardzo zadbane.

– Wejdźmy do środka – powiedział Delion. – Obejrzy pan sobie wszystko.

Chciał zobaczyć, gdzie jego brat zakończył życie. Kiedy szedł przez szeroką nawę główną, zbliżając się do miejsca, gdzie został zastrzelony Michael, do trzeciego konfesjonału, jak powiedział mu Delion, każdy krok sprawiał mu ogromny ból. Oddychał ciężko i szybko. To było jeszcze trudniejsze do zniesienia niż widok Michaela leżącego w kostnicy. Nagle poczuł na twarzy błysk kolorowego światła i zatrzymał się. Spojrzał w górę i ujrzał witraż, który iskrzył się kolorami i rzucał wiązki intensywnego światła dokładnie w miejsce, gdzie stanął Dane. Stał tak bez ruchu, patrząc w górę i ponad witraż na Maryję i Józefa w stajence, z dzieciątkiem leżącym w żłóbku. I anioły, całe zastępy śpiewających aniołów. Bardzo wyraźnie słyszał ich śpiewy. Odetchnął głęboko. Powietrze stało się jakby cieplejsze, a miażdżący ból odrobinę ustąpił. Nie widział konfesjonału. Zamiast żółtej policyjnej taśmy sklecono wysoką czarną zasłonę, która chroniła konfesjonał przed ciekawskimi spojrzeniami. Delion odsunął ją na bok, odsłonił konfesjonał – stary, z ciemnego drewna, wysoki i trochę wysłużony z parą wąskich drzwi: jedne dla pokutnika, drugie dla księdza. Witraż rzucał snopy kolorowych świateł na konfesjonał i sprawiał, że cały lśnił.