Выбрать главу

– Tak, tak! Ty uważać M'Bumba.

– Ależ tak, ależ tak! – krzyknął Paulo, najwyraźniej zaniepokojony, że szykuje się nowa ceremonia. – Będziemy uważać. Obiecuję.

Wojownicy wypchnęli pirogi na otwartą wodę. Przez chwilę płynęliśmy z prądem. Niebo było ciemnoniebieskie, zapowiadał się piękny dzień; chłodny i cichy. Woda była gładka i całkowicie spokojna.

Oddalaliśmy się. Stojący na przystani gigantyczny Wielki Wódz machał nam ręką i śmiejąc się pokazywał na swój zegarek.

Paulo zapuścił silnik.

Część druga

Od trzech kwadransów stałem na dziobie pirogi, przed ładunkiem, obserwując brzegi i odczuwając coś jakby początek niepokoju. Od kilku dni płynęliśmy w górę rzeki Sangha, szerokości około trzydziestu metrów, której wody o zachodzie słońca przybierały kolor ciemnej butelkowej zieleni. Przez pewien czas płynęliśmy przez nieprzyjemną strefę mokradeł, pełną meandrów i łach. Tutaj brzegi były już gładkie i za nimi rozciągała się żółta sucha sawanna, na której tu i ówdzie widać było drzewa. Zachodzące słońce oświetlało tę rozległą nizinę ognistymi blaskami.

– Tam, Paulo! Tam, na tym cypelku!

Z brzegu wchodził w wodę dziesięciometrowy przylądek. Można było dostrzec zakole otoczone gołą ziemią, stanowiące naturalną przystań dla naszych piróg. Paulo dostrzegł już to miejsce i przesunął ster. Trzy pirogi dopłynęły do brzegu i wyciągnęliśmy je do połowy.

Wszyscy przecierpieliśmy ostatnie trzy dni. Powszechne było pragnienie komfortu i odpoczynku, toteż każdy, zaciskając zęby, żwawo zabrał się do przygotowania obozu. Najpierw rozpalone zostały ogniska na kuchnię. Mała, która wraz ze stanowiskiem intendenta zyskała nowy autorytet, nieustannie pokrzykiwała na Tatave cienkim i donośnym głosem, zirytowana, że chłopak nie rusza się dostatecznie szybko. Pomstując bezustannie, oświetlona płomieniami ognisk, krzątała się nad kotłami. Tatave, który znosił jej rzeczy z pirogi, zataczał się pod ciężarem ładunku i widać było tylko jego nogi przebierające pod stosem paczek.

Małe Ludziki, nasi dwaj tropiciele, czyścili okolicę wielkiej sosny rosnącej niecałe dwadzieścia metrów od brzegu, szykując miejsce na obozowisko. Biegając jak krasnale na swoich krótkich nóżkach odciągali wielkie martwe gałęzie i hałasowali, by wypędzić z okolicy wszelkie żywe stworzenia.

Przez ten czas Montaignes, Paulo i ja bez słowa podzieliliśmy między siebie rozładunek. Siedzący w pirodze intelektualista podawał nam dziesiątki kufrów, worków i innych przedmiotów, które nosiliśmy pod wielkie drzewa. Odległość nie była duża, ale to chodzenie tam i z powrotem szybko zamieniło się w mękę. Byłem zlany potem i żarły mnie komary, brakowało mi sił. Ciągle natykałem się na Paula, zgiętego pod ciężarem, pocącego się i mamroczącego przekleństwa. Ostatnie trzy dni kosztowały nas sporo fizycznego wysiłku i zaczynaliśmy porządnie odczuwać zmęczenie.

Po zakończeniu przenoszenia rzeczy Paulo wezwał Małe Ludziki i posłał je na drzewo, by rozpięły wielką moskitierę. Dla Montaignes'a i dla mnie był to wyścig z zapadającą nocą. Trzeba było wokół obozu rozmieścić pięć reflektorów, pozawieszać girlandy żarówek, rozwinąć dziesiątki metrów kabla, wszystko to podłączyć i doprowadzić prąd z generatora, który został na pirodze. Silnik zapalił natychmiast, kolejno rozświetlając reflektory. Moskitiera błyszczała pośrodku tego kręgu światła jak wielki namiot z białego tiulu. Nasze sylwetki rzucały fantastyczne cienie. Nie będziemy musieli jeść po omacku…

Teraz ciepła i relaksująca kąpiel w rzece, dobry posiłek zjedzony w milczeniu, przerywany jedynie westchnieniami rozkoszy, butelka Chateau-Monbrisac, i wszyscy pośpieszyli do łóżek.

Dopiero nazajutrz rano. o świcie, odkryłem raj na ziemi, w którym znaleźliśmy gościnę. Proszę sobie wyobrazić nie kończącą się nizinę, nieco przypominającą gigantyczne pole pszenicy, lecz o nieco ciemniejszym odcieniu. Rzeka płynęła prosto, spokojna i zielona. Odległy horyzont ginął w drgającym z gorąca powietrzu.

Woda w naszej małej zatoczce była szczególnie spokojna. Długonogi biały ptak, który brodził w niej łowiąc ryby, na mój widok odleciał. Potężnymi uderzeniami skrzydeł sunął tuż nad wodą, by zniknąć w końcu gdzieś za rzeką.

Siedząc w kucki nad resztkami ogniska, na matach położonych bezpośrednio na ziemi, dwa Małe Ludziki szczebiotały w swoim dziwacznym narzeczu. Podobnie jak każdego ranka wstały przed wschodem słońca, by ruszyć na polowanie, i powróciły z wielkim szarym indykiem, z dużą raną postrzałową pod skrzydłem. Małe Ludziki to doskonali myśliwi. Bardzo celnie strzelają ze swojego garłacza do zwierzyny, którą wcześniej zręcznie wykryły i podeszły. Ruszają na polowanie tylko z dwoma nabojami i najczęściej jeden z nich przynoszą z powrotem.

Mała, która już od pewnego czasu w milczeniu krzątała się przy kuchni, przyniosła mi wielki kubek gorącej słodkiej kawy. Łapię jakiś fotel i sadowię się twarzą do słońca, zdecydowany niczego nie stracić z otaczającego mnie krajobrazu.

***

Trzy ostatnie dni stanowiły trzy ciężkie etapy. Od początku podróży płynęliśmy w górę rzeki Sangha, która wkrótce, po paru godzinach, zamieniła się w obszerne mokradła: ogromną przestrzeń, pokrytą trawiastymi wysepkami, które oddzielały meandry często okazujące się jedynie wąskimi strumyczkami, przerywanymi od czasu do czasu wielkimi i zdradliwymi błotnistymi kałużami, a ominięcie ich wymagało wiele wysiłku. Gdzieniegdzie posuwanie się naprzód utrudnione było przez nieprzebyte gąszcze krzewów o korzeniach głęboko wczepionych w błoto, a wilgotne powietrze przylepiało ubrania i włosy do skóry. W ciągu dnia, szczególnie w czasie pierwszych godzin popołudniowych, słońce zapamiętale usiłowało nas ugotować.

Sunęliśmy naprzód pokonując trasę krótkimi etapami, płynąc przez nie więcej niż godzinę lub dwie, po czym ruszaliśmy pieszo w głąb lądu; wracaliśmy po dwóch godzinach i zaczynaliśmy nową wycieczkę. Były to długie marsze w błocie, wyczerpujące i nawet niezbyt ciekawe.

Oczywiście trafialiśmy na ślady. Właściwie nie było tam nic innego: ślady o średnicy osiemdziesięciu centymetrów, Rozgniatane krzaki, szerokie korytarze wydeptane wśród krzewów. Ale zwierzę wyprzedzało nas z takim zapasem, że nie mogliśmy go dogonić. Najwyraźniej zdecydowanie postanowiło iść w kierunku północno-zachodnim, wzdłuż rzeki, od której nigdy zbytnio się nie oddalało. Podobnie jak my widocznie nie miało ochoty, by wiecznie tkwić na tych mokradłach.

By podążać za nim i zmniejszyć odległość, zmuszeni byliśmy maksymalnie skrócić nocne postoje. Plastikowy worek, śpiwór ani czas, ani teren nie pozwalały na urządzanie obozowisk. Sen w tak niewygodnych warunkach nie przyniósł nam ani razu odpoczynku od chwili wyruszenia. Na nowo odkrywaliśmy tysiące drobnych niedogodności ekspedycji, przemoczone ubrania, zamoknięte zapałki, śmierdzące skarpetki i ataki komarów, mnóstwo szczegółów, o których nigdy nie pamięta się po powrocie do cywilizacji.

Od wczoraj weszliśmy na tereny bardziej suche i bardziej gościnne. W ciągu dnia dokonaliśmy trzech wypadów i znaleźliśmy ciepłe jeszcze odchody M'Bumby. Nabraliśmy więc przekonania, że był gdzieś w okolicy. Potwierdzały to Małe Ludziki. Zarówno dla niego, jak i dla nas była tu wreszcie okolica przyjemna po mokradłach, które wszystkim zalazły za skórę. Zwierzę z pewnością przez jakiś czas będzie odpoczywać w tych sawannach.

Całe szczęście, że Małe Ludziki były z nami! W terenie nic nie zastąpi pomocy tubylca. Pozwolić mu pracować, to najlepszy sposób na uniknięcie głupstw. Całkowicie w swoim żywiole, biegając tu i tam, Małe Ludziki, jak się wydawało, odnajdywały ślady M'Bumby na nosa – w każdym razie dużo lepiej, niż my potrafilibyśmy to zrobić – i pozwalały nam uniknąć wielu zbędnych wysiłków.