Выбрать главу

Żeby spotkać Małe Ludziki, trzeba było zatrzymać się w małej zatoczce na rzece Sangha, oddalonej o osiem godzin wodą od wioski Kuju, czyli na skraju dżungli, i czekać. Wkrótce nadchodziły. Uczyniliśmy tak więc i my.

Zgodnie z przewidywaniami, po niecałej godzinie oczekiwania, powiadomieni świetnie działającą sygnalizacją, pojawiły się przed nami wychodząc z dżungli. Było ich około czterdziestu, bardzo niscy, o krótkich nogach i czarnej jak węgiel skórze, kobiety i mężczyźni razem, a gołe dzieciaki biegały dookoła. Przyglądały się nam szczebiocąc, nie robiąc kroku dalej, i dawały nam jakieś znaki.

Widywaliśmy ich już parę razy podczas wcześniejszych ekspedycji. Podejrzewam, że ich plemię składało się właśnie z tej czterdziestki. Ludzie Kuju mieli na nich określenie nie do wymówienia, które w ich narzeczu znaczyło Mały Ludzik. Taką też nazwę dla nich przyjęliśmy. Według Montaignes'a byli zupełnie inni niż Pigmeje.

Paulo uważał, że dowcipne jest zwracanie się do nich per wielkoludzie: "Cześć, wielkoludzie! O! wielkoludzie, ty też przyszedłeś!", ściskając wszystkim dłonie, co ich rozśmieszało i jeszcze wzmagało ich szczebiot.

Mieli twarze bardzo prymitywne, kanciaste: mocno spłaszczony nos, kwadratową i wystającą szczękę, duże ciemnoczerwone usta, włosy krótkie i kręcone. Ciemne, błyszczące i ruchliwe oczy położone były głęboko za wysuniętymi kośćmi policzkowymi i pod ogromnymi łukami brwiowymi.

Mieli na sobie tylko stare szorty albo kawałki materiału w charakterze przepasek. Kobiety były jeszcze mniejsze niż mężczyźni, za to obdarzone nieproporcjonalnie wielkimi zadkami. Nosiły też dłuższe włosy, choć twarze ich były jednakowo tępe. Ich płaskie piersi zwisały nad brzuchem. Stopy miały takie same jak mężczyźni, szerokie, szorstkie, z niesamowicie wielkim dużym palcem. Niektóre zalotnie obnosiły się z kolorową przepaską, ale większość nie miała niczego.

Mężczyźni uzbrojeni byli w dzidy, krótkie oszczepy z twardego drewna, zakończone prymitywnymi metalowymi ostrzami. Tylko jeden, barczysty facet z nogami jeszcze krótszymi niż u reszty, nosił strzelbę. Był to kaliber 12, najeżony kawałkami żelastwa, stara pukawka o kolbie noszącej ślady licznych i trudnych przejść; zapewne pozostałość jakiejś odległej kolonialnej historii.

Do niego też się zwróciliśmy, mówiąc łamanym francuskim do Małej, która tłumaczyła na Kuju, prosząc o dwóch ludzi na czas polowania. Natychmiast zaproponował własne usługi i wskazał też, swego syna, czarnego, krótkonogiego faceta, który równie dobrze mógłby być jego bratem bliźniakiem. Chcieli zapłaty w nabojach stanowiących dla nich cenny towar. Cena taka odpowiadała nam i oba Małe Ludziki natychmiast objęły swoje funkcje.

***

Dobrze przespana noc postawiła mnie na nogi. Cieszyła mnie bliskość M'Bumby i perspektywa nadchodzącego dnia spędzonego na tropieniu, emocjach i walce, by go zabić. Wiedzieliśmy, że jest tuż-tuż, że łazi tu i ówdzie po sawannie. Na jego terenach rzuciliśmy kotwicę.

Siedziałem sobie w fotelu drzemiąc na słońcu. Myślałem o myślistwie, które jest szlachetną sztuką, i nie dawałem wiele za życie M'Bumby.

– Uprzedzam cię, że będę odpoczywał!

Tymi słowami Paulo powitał mnie po swoim przebudzeniu, i w ten sposób zostało postanowione, że dzień będzie świąteczny i że nie ma nic innego do roboty, jak tylko korzystać z raju.

Powierzyliśmy więc nasze brudne rzeczy Małej, która wszystko razem zamoczyła w rzece; umyliśmy się i ogoliliśmy w zatoczce, odpowiednio do naszego obrazu wielkich myśliwych na postoju, poczym przeszliśmy się po obozowisku w charakterze nowych właścicieli i ustaliliśmy, co należy w nim zrobić, gdybyśmy mieli tu pozostać; pograliśmy w kule na skraju sawanny do chwili, gdy słońce zaczęło zbyt mocno przypiekać, po czym schroniliśmy się w cieniu drzewa, wśród naszych rzeczy, przyglądając się rzece; zjedliśmy obfity posiłek i wypiliśmy butelkę Monbrisac, która trzymana od rana w rzece dotarła na stół schłodzona jak się patrzy… po czym nie pozostało już nic do roboty i zaczęliśmy się nudzić.

Groziło nam, że Montaignes pogrąży się w lekturze. Paulo odbył małą poobiednią drzemkę, a po przebudzeniu ogłosił, że będziemy grali w karty,

Rozpoczęła się długa i senna partia, w trakcie której nie uważałem, zainteresowany wydarzeniami rozgrywającymi się za plecami Paula. Dokładniej, ponad jego ramieniem. Tuż obok jego głowy widziałem Małą, która prała naszą bieliznę, stojąc nago w rzece. Na przemian zanurzała materiał i tarła go, schylając się i prostując w regularnym, powolnym i spokojnym rytmie, zgodnym z monotonnym ruchem wody. Kiedy pochylała się, zanurzając ramiona w wodzie, przegięte plecy podkreślały jej krągłe pośladki, a końce piersi muskały powierz- chnię rzeki, co składało się na pozycję tyleż zabawną co podniecającą. Jak magnes przyciągało to mój wzrok i nie mogłem oderwać oczu od powolnych ruchów tych piersi: krągłych, spiczastych, o idealnie kobiecych kształtach, które dumnie prężyły się w słońcu.

– Grasz, czy nie? O czym ty myślisz? Czekamy na ciebie!

Paulo irytował się i słusznie zarzucał mi, że nie myślę o grze. Pierwszy raz zdarzyło się, żeby Mała przyciągnęła mój wzrok, przynajmniej w takim sensie. Była dla mnie dzieckiem i tak ją traktowałem, a tu nagle odkrywałem w niej kobiece wdzięki i powaby, których dotąd nie spostrzegłem.

Byłem oczarowany. Jest taki krótki okres, kiedy wiek dojrzewania osiąga w przyrodzie szczyt piękna i kobiecości, otwierając dopiero okres uwodzicielski. Wdzięki są już dojrzałe, ale nigdy jeszcze nikt ich nie dotknął. Są do wzięcia. Mała osiągnęła właśnie ten stan kwitnienia.

Wyczuła, że ją obserwuję, i z obojętną miną śledziła, mnie teraz kątem oka. Jej ruchy stały się bardziej zamaszyste. Dodawała coś do nich, było ledwo wyczuwalne, lecz zauważyłem to.

– Małej się tak przyglądasz? Co ci jest? Nie podoba ci się, jak pierze? A może ma jakieś atuty? Nie? Dobra, a ty masz jakieś atuty? No to wyłóż je, marzycielu!

Posłałem Małej uśmiech, machnąłem do niej przyjaźnie i usiłowałem zająć się grą. Aby przepędzić z pamięci jej obraz, starałem się przekonać samego siebie, że mój podziw miał charakter czysto estetyczny, tak jak spojrzenie malarza. Ale nie mogłem nic poradzić, że gdzieś w głębi duszy jakiś głos krzyczał, że jestem zwykłą świnią.

Paulo po raz ostatni smarował swój ukochany Weatherby 478, w zachwycie wsłuchując się w szczęk doskonale naoliwionego kurka. Montaignes, nie w pełni jeszcze rozbudzony, ziewając słuchał jego kazania na temat najlepszych sposobów zabijania.

– Jest już nasz – mówił Paulo ryglując zamek. – Jest w tej okolicy. Dziś po południu wytropimy, gdzie się ukrywa, a wtedy…

– Dziś po południu… – powątpiewał Montaignes, rozbawiony jego przechwałkami, nieomylnym znakiem dobrego nastroju Starego. – Czy nie przeceniasz trochę…

– Nic podobnego! Zrozumiesz, jak staniesz się prawdziwym myśliwym. Powiesz sobie: "Stary Paulo nigdy nie rzucał słów na wiatr". Jak ci mówię, że go załatwimy, to go załatwimy!

Ostatni kubek kawy. Paulo nie przechwalał się. Wszystkie atuty myśliwego były w naszych rękach. Zwierzę łaziło po okolicy, do której mogliśmy dotrzeć przed końcem dnia. M'Bumba, podobnie jak każdy inny słoń na jego miejscu, nie miał szans na przeżycie.

Wyruszyliśmy o świcie, w momencie kiedy budzi się przyroda. Najpierw był długi spokojny marsz przez sawannę, jakby na rozgrzewkę, by dotrzeć do ostatniego śladu, jaki znaleźliśmy, i podjąć sprawę tam, gdzie ją zostawiliśmy.