Выбрать главу

Sawanna budziła się. W głębi wysokich traw roiło się od zwierząt i różnych hałasów. Stadka ciemnych ptaków, setkami siedzących nieruchomo na wielkich samotnych drzewach, przyglądały się naszemu pochodowi.

Trzy kilometry od obozu M'Bumba rozgniewał się na termitierę, taki wielki czerwony kopiec zbudowany przez miliony owadów. Rozwalił ją w pył. Pośrodku tego, co z niej zostało, widniało szerokie nacięcie o zaokrąglonych brzegach, które uradowało Paula.

– Kieł! Zdajesz sobie sprawę, jaki jest.wielki? Wyobrażasz sobie jego wagę?

Dookoła w promieniu piętnastu metrów ziemia została wściekle rozorana wielkimi uderzeniami jego ogromnych nóg. Ślady zagłębiały się niekiedy na piętnaście centymetrów w grunt. Wyobraźcie sobie tę głębokość przy osiemdziesięciocentymetrowej średnicy śladu!

Nad tym miejscem, podobnie jak wszędzie tam, gdzie M'Bumba dał upust atakowi wściekłości, unosiło się coś nieprzyjemnego. Było tu zbyt wiele szkód. Wynikało stąd zbyt wiele zaciekłości, zbyt wiele furii. Wydawało się, że zwierzę czuje się dobrze tylko wśród zgliszcz.

– To barbarzyńca – powiedział Montaignes.

Początkowo zadanie było łatwe. Ślady przejścia słonia przez sawannę czytać można było jak otwartą książkę. Tu jakiś ślad stopy, tam wyrwany krzak. Było oczywiste, że szedł po prostej, stopniowo zbliżając się do rzeki Sangha. Dotarł do brzegu jakieś pięć kilometrów od termitiery. Znaleźliśmy się w tym miejscu wczesnym przedpołudniem i zaczęliśmy iść tuż przy rzece.

Wkrótce brzeg zrobił się wyższy. Przeprawiliśmy się przez liczne małe dopływy, łączące się z głównym nurtem. Roślinność stawała się gęstsza i bardziej zielona. Około południa, kiedy słońce stało w zenicie, wchodziliśmy do dżungli, tutaj dosyć rzadkiej, złożonej z pokręconych, lecz niezbyt wysokich drzew, z obfitym poszyciem luźno rosnących krzewów, które nie hamowały wprawdzie marszu, lecz mocno ograniczały widoczność.

Zmieniliśmy taktykę. Małe Ludziki poszły przodem w las, jako zwiadowcy, podczas gdy my podążaliśmy za nimi, niekiedy w zasięgu wzroku, lecz najczęściej o jakieś osiemset metrów w tyle. W regularnych odstępach czasu czekały na nas, po czym, kiedy my odpoczywaliśmy, ruszały dalej.

Słoń to zwierzę o nadzwyczaj wyostrzonych zmysłach. Ma doskonały węch, świetnie słyszy i wyczuwa intruza natychmiast. Paulo i ja nie byliśmy w dżungli nowicjuszami. Przeżyłem wiele przygód w takim środowisku. W Azji Południowo-Wschodniej, w Ameryce Łacińskiej, w Amazonii… Paulo miał jeszcze dwa razy większe doświadczenie. A jednak nie było mowy, by równać się z Małymi Ludzikami, znajdującymi się w nieustannym ruchu, biegającymi to tu, to tam, kucającymi wśród roślin, odchylającymi liście, obserwującymi niewidoczne znaki na drzewach i nasłuchującymi z przekrzywioną głową, jak ptaki. Zdarzało się nawet, że wąchały z piersią wysuniętą do przodu i szeroko rozdętymi nozdrzami. Biegały na swoich krótkich elastycznych nóżkach nigdy nie okazując najmniejszej oznaki zmęczenia, a przede wszystkim robiły sto razy mniej hałasu niż my.

W tej dżungli, gdzie słoń w niektórych miejscach mógłby stać o dziesięć metrów od nas, ukryty w gęstwie krzaków, a my nawet nie podejrzewalibyśmy jego obecności, oni jedni mieli jakiekolwiek szansę, by wykryć go nie wzbudzając jego podejrzeń.

My szliśmy ostrożnie, bez słowa, z karabinami przy biodrach, wśród ciszy przeszywanej krzykami ptaków, które w ciągu tych długich godzin działały nam na nerwy. Późnym popołudniem natknęliśmy się na strumień o kryształowo czystej wodzie, płynący korytem szerokości około pięciu metrów. Wypływał z potężnego masywu roślinności, zielonych gęstych krzewów tworzących sklepienie niczym wejście do. tunelu.

Oba Małe Ludziki były niespokojne. Wskazywały na to wejście zdecydowanie potrząsając głowami i dreptały w miejscu. Tędy przechodził M'Bumba. Ruszyły przodem w tunelu jako zwiadowcy.

Montaignes był zlany potem i ciężko dyszał. Karabin wyraźnie mu ciążył. Zaciął się brzegiem jakiegoś liścia, rana była płytka, ale ciągnęła się od łokcia po nadgarstek, i trzeba by ją opatrzyć. Paulo czekał nieruchomo, z włosami zlepionymi na skroniach i dłońmi mocno zaciśniętymi na swoim 478, czujny i zawzięty.

– Długo im to zajmuje – mruknął.

Małe Ludziki nie pojawiły się. Odczekaliśmy dziesięć minut, po czym zadecydowałem:

– Idziemy. Musiały coś znaleźć.

Wkroczyliśmy pod sklepienie, gdzie panował wilgotny upał jak. w saunie. Słychać było niewidoczny strumień wody Po paru metrach w ciemności roślinność przerzedzała się, dając dostęp paru promieniom światła. Po obu stronach strumienia piętrzyły się ściany gęstej, parującej zieleni. Małe Ludziki były sto metrów dalej, siedząc w kucki przed ogromną kupą gówna koloru khaki – dziełem M'Bumby! Podnieceni patrzyli, jak nadchodzimy.

Paulo podniósł kawałek drewna i powoli pogrążył go w znalezisku, błyszczącym i miękkim. Było zupełnie świeże. M'Buniba narobił tu nie dalej jak przed kwadransem.

Paulo mocniej ścisnął karabin i bacznie obserwował roślinny mur. Uczyniłem podobnie, czujny i napięty. Był tu. Czułem go. Mój wzrok badał każdy liść, każdą szczelinę między gałęziami. Był zupełnie blisko. Gdzieś koło nas. Moje uszy łowiły wszystkie dźwięki: plusk wody, niewyraźne odgłosy ptaków w oddali. Starałem się usłyszeć jakiś szelest czy hałas.

M'Bumba nagle zatrąbił tuż obok nas. Było to trąbienie dzikie, donośne jak syrena okrętowa, tak bliskie, że wszyscy się wzdrygnęli. Złożyłem się do strzału. Montaignes i Paulo, z szeroko rozstawionymi nogami, uczynili to samo. Małe Ludziki zniknęły w mgnieniu oka.

Trąbienie jeszcze potężniejsze, połączone z trzaskiem łamanych gałęzi, sprawiło mi ból w uszach. Całą moją energię skierowałem na wypatrywanie nad celownikiem miejsca w ścianie roślinności przede mną, w którym pojawić się miała bestia wielka niczym dom. Zadrżała ziemia. Miało się wrażenie, że wali się las. Trąbienie przybliżało się błyskawicznie, jak gwizd pośpiesznie nadjeżdżającego pociągu. Ściana gałęzi zatrzęsła się pod straszliwym uderzeniem i powróciła na swoje miejsce, po czym hałas zaczął się oddalać.

Zawrócił w ostatniej chwili!

Przez parę sekund stałem jak wryty, z karabinem przy policzku, a serce waliło mi w piersi jak młotem. Co też mogło zmusić słonia do zatrzymania szarży w ostatnim momencie?

– Znowu idzie! – wykrzyknął przestraszony Montaignes.

Głuchy tętent i trzask łamanych drzew przybliżały się. Odwróciliśmy się jednocześnie. Tym razem nadchodził z drugiej strony. Ponownie ziemia zadrżała. Ogłuszające trąbienie zwiasmiące atak ustało w odległości kilku metrów od nas. Zatrzymał się dokładnie na granicy ściany drzew, po czym zaczął głośno oddalać się w dżunglę, ponownie pozostawiając nas ośmieszonych, z bronią wycelowaną w pustkę.

***

Tego pierwszego dnia M'Bumba poprzestał na tym. Przeszukaliśmy okolicę i z osłabionym morale, zrezygnowaliśmy. Tak bardzo chcieliśmy podejść go niezauważenie! M'Bumba wiedział, dokąd idziemy i czego chcemy, a może nawet kim jesteśmy! Ostrzegł nas o tym, choć nawet nie udało się nam go dostrzec! Zniechęceni, smutni i ubłoceni ruszyliśmy w stronę obozu, wracając z rękoma tak pustymi, jak to tylko możliwe.

Polowanie wznowiliśmy nazajutrz. Znów byliśmy w dżungli. Tropiciele u stalili, że M'Bumba znajduje się nad rzeką i znów rozpoczęliśmy długi marsz brzegiem Sanghi. Przez cały dzień taplaliśmy się w błocie i było dobrze, jeśli nie sięgało nam ono do kolan.