Выбрать главу

Zaatakował wczesnym popołudniem, kiedy zupełnie się tego nie spodziewaliśmy, łamiąc wszystko na swojej drodze i podobnie jak poprzedniego dnia pozostając w ukryciu. Przekonani, że tym razem nie damy się oszukać, rzuciliśmy się w pościg. Zwodził nas po błocie przez cały dzień nie pojawiając się. Natknęliśmy się jedynie na rodzinę krokodyli, które wylegiwały się na brzegu i pozwoliły nam przejść. Patrzyły na nas nieruchomo z rozdziawionymi paszczami.

Ponieważ zapadał już wieczór, a my zapuściliśmy się za daleko wzdłuż rzeki i teren stawał się trudny, dałem sygnał do odwrotu; ponownie z pustymi rękami.

Trzeci dzień doprowadził nas do rozpaczy. M'Bumba znowu zaciągnął nas nad Sanghę, w błoto i coraz bardziej gęsty i wilgotny las. Nie pokazał się, tak jak i poprzednio, ale tym razem zabawiał się, głośno zdradzając miejsce swojego pobytu. Bez przerwy wokół nas słychać było jakieś ruchy, szelesty i trzaski gałęzi. Dobiegał do nas jego oddech i odgłosy trawienia.

Niezliczoną ilość razy mieliśmy pewność, że nie dzieli nas od niego więcej niż kilkadziesiąt metrów. Ale zdawał się znikać, kiedy tylko się do niego zbliżaliśmy.

Długie marsze, najczęściej w błocie, wycieńczały nas. Za każdym razem wracaliśmy bardziej brudni i bardziej zniechęceni. Montaignes tracił siły. Padł ofiarą mrówek suku, maleńkich, czerwonych i jadowitych. Jego skóra nabrała nagle czerwonej barwy, a twarz puchła w oczach. Nie tracąc ani chwili Paulo i ja wrzuciliśmy go do rzeki, ściągnęliśmy z niego majtki i uwolniliśmy go od tych świństw, które atakują okolicę łonową. Opuchlizna szybko zeszła, ale wiedzieliśmy, że pozostały mu bolesne rany w bardzo czułym miejscu, a nasze marsze nie sprzyjały ich zagojeniu.

***

Czwartego dnia natrafiliśmy na polankę, którą M'Bumba bez wyraźnej przyczyny zdewastował poprzedniej nocy. Wiele drzew zostało złamanych u podstaw albo zgiętych tak, jakby się na nich umyślnie kładł. Małe Ludziki śmiały się oglądając pobojowisko. Na migi wytłumaczyły nam, że słoń musiał być pijany. Obżarł się zielonych dzikich mang, które wprawiły go w szał. Ogarnięty paranoją zniszczył polankę, wyobrażając sobie, że walczy z wrogami. Tam, gdzie były połamane drzewa, musiał się po prostu wyłożyć, tracąc równowagę jak pijak.

Zapewne z powodu potężnego kaca tego dnia już się nie pokazał.

***

Piątego dnia, kiedy znów byliśmy w pogotowiu, z wycelowanymi karabinami, a M'Bumba biegał tu i tam, nie wiadomo gdzie, wokół nas, Paulo nagle wystąpił do przodu i zaczął wrzeszczeć.

– Pokaż się wreszcie! Kurwa mać, no, pokaż się! Myślisz, że nie wiem, o co ci chodzi?

Zapominając o wszelkiej ostrożności Stary postępował dalej do przodu. Gdyby M'Bumba nagle się na niego rzucił, nic by nie mógł zrobić.

– Przecież wiem, że tu jesteś! Wiem! Dlaczego nie przyjdziesz się bić? Tchórz! Skurwiel! Pedał! Kurdupel!

Rozkraczony, z twarzą zwróconą ku dżungli, z wybałuszonymi oczami Paulo załamywał się. Podbiegłem, by go podtrzymać, kładąc mu rękę na ramieniu.

– Mam cię w dupie, ty chujowy M'Bumbo! W dupieeee!

– Dobra, Paulo, już. Już dobrze.

– Jak to dobrze? Nie widzisz, że ten skurwysyn sobie z nas robi jaja? Nie widzisz tego? W takim razie nie wiem, co ty w ogóle widzisz!

– Już dobrze, Paulo.

– Wodzi nas za nos i łazimy jak idioci. Jaja sobie z nas robi! Chcę zabić tego skurwiela!

Stary potrzebował dłuższego czasu, by odzyskać zimną krew. Postanowiłem przerwać polowanie na dzisiaj i ogłosiłem, że nazajutrz będzie dzień odpoczynku. Wszyscy powinni się odprężyć. Niech ten drań zniszczy cały las, jeśli ma na to ochotę! Jak zapewniłem moich towarzyszy, co się odwlecze, to nie uciecze.

Poprosiłem tropicieli, byśmy wracali inną drogą, uważając, że dość już nataplaliśmy się w błocie. Ruszyliśmy w kierunku przeciwnym do rzeki. Paulo wlókł się z tyłu, z karabinem przewieszonym przez ramię i grymasem głębokiego zniechęcenia na twarzy; Montaignes cieszył się z zapowiedzianego odpoczynku. Tylko Małe Ludziki, wierne swoim zwyczajom, biegały dookoła nie okazując zmęczenia.

Na początku natknęliśmy się na ogromną chmarę mrówek: Obok drzewa widniał kipiący życiem co najmniej trzymetrowej wysokości kopiec utworzony z miliardów owadów: były to mrówki fannian, wielkie, czarne, długości około centymetra i uzbrojone w dwa wielkie haki, których nic nie mogło odczepić. Ta plaga zżerała absolutnie wszystko, i mrówki potrafiły wyrywać człowiekowi kawałki ciała, pozostawiając źle gojące się rany.

Obeszliśmy przeszkodę w bezpiecznej odległości. Małe Ludziki pobiegły do przodu i szczebiotały w przyśpieszonym tempie. Natykały się na nowe stosy mrówek, zajęte w całej okolicy nadżeraniem podstaw drzew. Hałas ich działalności rozchodził się po lesie, było to jakby stałe trzeszczenie, głuchy szelest wszystkiego, co przesuwały, przerywany od czasu do czasu suchymi odgłosami. Małe Ludziki machały do nas, by podejść bliżej. Kiedy dołączyliśmy do nich, nagle znaleźliśmy się pod gołym niebem.

– Boże drogi, ale rów! – wykrzyknął Paulo.

Znajdowaliśmy się za kolumną mrówek fannian. Główne ich siły pozostawiły za sobą rów szeroki na jakieś piętnaście metrów, bruzdę wyrzeźbioną w prostej linii przez dżunglę i w której obrębie nie zostało praktycznie nic. Tu i tam widać było, w postaci wielkich drgających kopców, dziesiątki milionów spóźnialskich, które, podobnie jak mrówki spotkane wcześniej, zżerały resztki.

Małe Ludziki pożyczyły ode mnie manierkę i kucając obok takiego kopczyka mrówek cierpliwie ją napełniły, łapiąc owady jeden po drugim. Wydawały się uradowane zdobyczą. Starszy uważnie niósł manierkę pod pachą, jak jakiś drogocenny przedmiot. Zastanawiałem się, do czego też mogło to im być potrzebne, i myślałem wówczas, że będą je jedli.

Ze swej strony Montaignes znalazł w bruździe śmierci długi kręgosłup, z nienaruszonymi wszystkimi żebrami, węża boa, który trawił akurat na drodze najeźdźców. Zamierzał dołączyć znalezisko do swojej kolekcji.

***

Nikt nie chciał zbyt długo przebywać w tym strasznym miejscu i szybko ruszyliśmy dalej w kierunku obozu. W dżungli prawdziwą plagą nie są ani drapieżniki, ani węże. Najtrudniejsze do zniesienia są takie właśnie świństwa, których wszędzie pełno.

Są tu furru, niemal mikroskopijne komary, które wcisną się wszędzie, nawet przez moskitierę czy ubranie, i które atakują chmarami; są fannian, tworzące, jak już wspominałem, potworne kolumny, których nic nie powstrzyma; są chique, miłe stworzonka składające jaja pod skórą, na ogół w palcach u nóg, tak aby ich larwy miały czym się odżywiać natychmiast po wylęgu. Każdego wieczoru badaliśmy stopy, pilnie bacząc, by nie pozwolić im się zagnieździć, bo powodują zakażenie krwi. Dodajcie do tego robaki zielone, kwadratowe, złociste, latające, pełzające. Wszystkie one kłują, gryzą albo wstrzykują jad… Tak, w dżungli wrogiem numer jeden jest niewątpliwie owad.

***

Po tej serii upokorzeń nasze morale było niskie. Wpadliśmy kolejno we wszystkie pułapki, jakie słoń na nas zastawił, i marnowaliśmy energię. Trzeba było przyznać, że po pierwszych rundach zwierzę zyskało nad ludźmi znaczną przewagę. Istniało też ryzyko, że umęczony zespół straci zapał. Żeby wrócił do formy, potrzeba było czegoś bardziej treściwego niż zwykłe poranne leniuchowanie. Dobre danko z czerwonego mięsa: oto co mogło przywrócić siły myśliwym! Paulo wspominał o tym wielokrotnie, mamrocąc, że potrzebuje mięcha. Ponieważ fizycznie byłem w najlepszej formie, w przypływie niewytłumaczalnej fali dobrej woli sam wyznaczyłem się na ochotnika, by poświęcić dzień odpoczynku i wyruszyć na polowanie na steki.