Na asystenta wybrałem naturalnie Tatave, bo był już najwyższy czas, by opuścił obozowisko. Wyglądało na to, że nasze zdenerwowanie udzieliło się szeregowcom. Już wczesnym rankiem Tatave dostał potężny opieprz od rozwścieczonej Małej. Jej złość trwała tak długo, że w końcu wstałem, by ją uspokoić. Publicznie oskarżony o zżeranie zapasów ekspedycji Tatave trzymał się z dala od Małej już od samego rana. Nieco przed dziesiątą popełnił błąd, odpychając nogą Bebe, który podszedł, by go podrażnić.
Uderzenie nie było zbyt mocne, ale natychmiast dowiedziała się o nim cała rzeka. Oburzony mały piesek zaczął skamleć cienkim głosikiem, ile sił w małym gardełku. Z najeżoną sierścią, na szeroko rozstawionych łapach niczym lew, wyszczekiwał swoją dezaprobatę przed Tatave, który nie śmiał się już poruszyć.
Mała nadbiegła brzegiem rzeki niczym furia i rzuciła się z krzykiem na Tatave, z wyciągniętymi do przodu rękami, z wyraźnym zamiarem zatopienia paznokci w jego oczach. Podbiegłem i udało mi się ją chwycić wpół. Wyrywała się ze wszystkich sił i wyśliznęła się z moich ramion niczym cienka liana.
– Przestań, Mała! Przestań! Nic mu nie zrobił! Nic nie jest twojemu Bebe. Aj! Przestań wreszcie!
Potrzebowałem co najmniej dziesięciu minut, by ją uspokoić. Montaignes'owi zajęło co najmniej dwadzieścia minut, by ją pocieszyć. Jako że atmosfera pozostawała napięta, uznałem za dobre posunięcie zabrać Tatave ze sobą.
Trzeba było iść daleko. Tygodniowa już obecność ludzi w okolicy spowodowała, że uciekła cała zwierzyna. Powoli rzeka zniknęła za nami. Rozciągała się nieskończona, imponująca sawanna i żałowałem zarazem swojej abnegacji i swojego fotela. Dwustrzałowy Winchester, cięższy niż zwykle używana broń, ciążył mi na ramieniu.
Tatave dreptał przede mną, tocząc swój wielki brzuch. Ubrany w niebieskie szorty, których ostatniego guzika nie był w stanie zapiąć, przymocował sobie do pasa wielką maczetę i wlókł za sobą duży jutowy worek, w którym zamierzał przynieść do obozu steki.
Czuł się niewątpliwie dużo swobodniej na łonie przyrody, której – jak powoli się o tym przekonywałem – znał wszystkie tajemnice. Odkrył już, ostrożnie odchylając wyższe od niego trawy, liczne gniazda z ciemnymi jajami oraz rodzinę małych niebieskich i grzebieniastych indyków, której darowaliśmy życie. Dzięki niemu przez pół godziny mogłem obserwować zabawy stadka czarnych małp, hasających wokół małego zagajnika. Przez długie minuty podkradał się, całkowicie niewidoczny, do grupy potamoszerów, rodzaju szarych dzikich świń, pochrząkujących i trącających się ryjami koło jakichś kolczastych krzewów.
Pomimo swego nonszalanckiego wyglądu i nieodłącznego uśmiechu na twarzy Tatave potrafił całkowicie wtopić się w sawannę. Wydawało się, że – dzięki nie wiadomo jakim umiejętnościom – przemieszczał się bezgłośnie, instynktownie, nie zastanawiając się nad tym, zależnie od kierunku wiatru.
Obserwowałem już taką swobodę ruchów u tubylców, ale Tatave miał coś więcej. Jego tropienie nie niosło w sobie żadnej agresywności. Nie tropił zwierząt, by je zabijać. Śledził je z prostego zamiłowania do patrzenia na nie, długo, nieruchomo, ogarnięty tajemnymi myślami, z wytrzeszczonymi ogromnymi okrągłymi oczami. Miał w sobie coś z poety.
Trafił na zwierzęce odchody i ślady racic, i wskazał na północ.
– Bawół? – spytałem. – Stek?
Rozśmieszyło go to i energicznie potrząsnął głową.
– Tak! Tak! Stek!
On też zobaczył je pierwszy, kiedy słońce stało najwyżej, a sawanna zamieniała się we wnętrze pieca. Nagle uwiesił się u mego ramienia, zmuszając mnie, bym się pochylił.
– Stek! – oznajmił.
Początkowo widziałem jedynie znaną mi równinę pokrytą żółtymi trawami, niekiedy sięgającymi głowy człowieka. Następnie dostrzegłem, jakieś sto metrów przed nami, łby kilku bawołów, nieco ciemniejsze niż trawa i praktycznie nieruchome. Ale gratka! Było tam co najmniej pięćdziesiąt sztuk, pogrążonych w sjeście. Wiatr, sprzymierzony z nami, odpędzał nasz zapach w stronę przeciwną.
Posuwaliśmy się do przodu podejmując nadzwyczajne środki ostrożności. Kilka kroków, po czym całe minuty nieruchomego oczekiwania. Wystarczyło, by zmienił się kierunek wiatru, i całe stado pogalopowałoby dalej.
Wreszcie osiągnąłem odpowiednią odległość – mniej niż pięćdziesiąt metrów od bawołów. Tam, gdzie skubały trawę, roślinność była niższa; dochodziła im najwyżej do kolan. My byliśmy ukryci na skraju wysokich traw.
Powoli przygotowałem Winchester. Nie podnosząc się, ostrożnie opuściłem lufę i wycelowałem w odległy punkt, gdzieś poza stadem. Potem skoncentrowałem się przed szybką akcją, rozkoszując się napięciem. Teraz!
Nie trwało to dłużej niż cztery czy pięć sekund. Strzeliłem nad stadem, w kierunku wzgórz, daleko za nim. Winchester wbił mi się w ramię, ucho miałem zatkane co najmniej na godzinę. Huk wystrzału spowodował, że bawoły podniosły głowy, spięte, nieruchome, węsząc powietrze, na ułamek sekundy.
Następnie wystrzał rozniósł się po sawannie, odbił od wzgórz i echo powróciło do stada, któremu wydało się, że grzmot dobiega od tytu. Pięćdziesiąt ciemnych zwierząt o szerokich rogach jednym ruchem wyprostowało się, odwróciło i rzuciło do ucieczki.
Wstałem przykładając karabin do ramienia. Ziemia zadudniła. W pełnym galopie stado szarżowało wprost na mnie. Na linii celownika zobaczyłem czoło jednego z nich. Strzeliłem. Dostał w środek głowy i runął do przodu w tumanie kurzu.
Wówczas stado rozdzieliło się na dwie części, a każda z nich ominęła nas z jednej strony wśród tętentu kopyt, podrzucając do góry kępki ziemi i traw. Hałas oddalał się i po chwili zapadła martwa cisza.
Upolowałem bardzo ciemnego, prawie czarnego byczka o grubych, zagiętych rogach, które schodziły w dół po obu stronach głowy, a następnie podchodziły do góry, zakończone ostrymi szpicami. Czoło strzaskane było na kawałki, z pyska wystawał czerwony, pulsujący język.
Tatave, unosząc do góry kciuk, długo gratulował mi strzału, po czym bez zbędnych ceregieli zabrał się do ćwiartowania zwierzęcia, by uprzedzić nadejście intruzów: drapieżników lub padlinożerców. Najpierw rozciął na całej długości skórę na brzuchu i zagłębił ręce. Wygarnął śmierdzący kłąb trzewi na piasek. Później wielkimi pociągnięciami maczety zaczął wykrawać nieregularne kwadraty fioletowego, lepkiego mięsa, z rękami umazanymi zakrzepłą krwią aż po łokcie, depcząc po wnętrznościach i nie zwracając na to uwagi. Kiedy jego jutowy worek, ociekający krwią, wypełniony był co najmniej dwudziestoma kilogramami mięsa, odwrócił się do mnie i oznajmił z tym swoim szerokim uśmiechem:
– Stek!
Wróciliśmy do obozu, pozostawiając na miejscu resztki ofiary.
Wlokłem się z tylu, utykając na lewą nogę. Każdemu krokowi towarzyszył przeszywający ból, przebiegający w górę aż po udo. Aby nie być ciężarem, krzyknąłem do pozostałych:
– Nie czekajcie na mnie! Idźcie przodem, ja dojdę! Oddalili się stopniowo i szybko zniknęli mi z oczu w tym gęstym, wilgotnym lesie. Stan mojej lewej stopy zawdzięczałem chique. Są to małe, miedzianoczerwone owady, żyjące w ziemi i atakujące stopy. Wpijają się w ciało dziesiątkami, jak kleszcze, i składają pod skórą setki jajeczek. W ten sposób ich larwy, mikroskopijne robaczki, mają zapewnione wyżywienie od chwili przyjścia na świat.