Выбрать главу

Sympatyczne te istoty szybko się rozmnażają. Stopa, którą zwykle atakują od spodu, u nasady palców, pokrywa się otwartymi ranami rojącymi się od pasożytów i błyskawicznie się rozszerzającymi. Ponadto roznoszą gorączkę i zakażenie krwi, nie licząc wszelkich infekcji, które w dżungli zagrażają każdej otwartej ranie.

***

Nie mogłem już wytrzymać. Po raz pierwszy od wyruszenia z obozu, poprzedniego dnia rano, przyznałem sobie prawo do odpoczynku i uznałem, że ból był silniejszy ode mnie.

Siadłem na martwym pniu drzewa. Bez tchu. Rozwiązałem sznurowadło mojego wysokiego buta, oblepionego błotem, i ostrożnie ściągnąłem go, choć najlżejsze dotknięcie ran powodowało, że musiałem zaciskać zęby.

Pod stopą miałem dwie dziury. Pierwsza, okrągła, wielkości monety, u nasady grubego palca, nie była zbyt bolesna. Po prostu widać było żywe mięso. Druga, dłuższa, ciągnąca się wzdłuż nasady palców przez całą szerokość stopy, pokryta była białawą warstwą ropy, napęczniałą, grubą na centymetr.

– Kurwa! Robi się zakażenie!

Nożem odciąłem rękaw koszuli i zrobiłem z niego tampon, którym nacisnąłem na kieszeń ropy. Wypływający płyn był obrzydliwy, białożółty, i wydzielał zgniłą woń. Na szczęście jeden z Małych Ludzików za pomocą zaostrzonego bambusa zeskrobał wszystkie jajeczka. Byłem więc pewny, że nie będzie więcej robaków. Niemniej rany były fioletowe, z sinymi brzegami, i wyglądało to niepokojąco. Kiedy udało mi się, na ile to było możliwe, wycisnąć całą ropę, daleko odrzuciłem szmatę.

Z zadowoleniem wyciągnąłem nogę. Po opróżnieniu ogniska infekcji kuku nie było już takie straszne, jak mogłoby się wydawać. Kiedy nic nie dotykało moich ran, prawie ich nie czułem.

***

Panował ciężki, przesycony wilgocią upał, który przylepiał mi koszulę do ciała. Po twarzy bezustannie ściekał pot. Brak światła, zatrzymywanego przez wysokie drzewa, sprawiał, że było jeszcze bardziej duszno.

Było gorąco jak w szklarni, toteż rozszalała się tu orgia roślinności, prawdziwe nawarstwienie palm, lian i ogromnych roślin nasyconych wodą. Ziemia była miękka jak gąbka, a w okolicy pełno małych strumyków, które wpadały do Sanghi, toteż naturalnie pojawiło się błoto.

Ekspedycja opuściła obozowisko wczesnym rankiem poprzedniego dnia. M'Bumba nigdy dotąd nie zaciągnął nas tak daleko. Przeszliśmy wzdłuż Sanghi ze dwadzieścia kilometrów. Odkąd M'Bumba wszedł do tego dziewiczego lasu, zakreślił wielki łuk. Początkowo szedł na północ, oddalając się od rzeki, później skręcił i pod koniec dnia kierował się prosto na zachód.

Znajdowaliśmy się już zbyt głęboko w lesie, by liczyć na powrót przed zapadnięciem nocy. Postanowiliśmy więc kontynuować polowanie. M'Bumba ponownie zmienił kierunek, zawracając ku rzece bez wyraźnej przyczyny, i musieliśmy spędzić noc w spartańskich warunkach, oblepieni wilgocią, po skromnej i zimnej kolacji.

Tego ranka zrozumieliśmy, że M'Bumba szedł teraz na wschód, równolegle do Sanghi, w kierunku obozowiska, z którego "wyruszyliśmy.

– Kpi sobie z nas – westchnął Paulo. – A my łazimy jak idioci! Ale przysięgam, że on zmęczy się wcześniej niż ja!

***

Z typowym dla mnie oślim uporem wyruszyłem na to polowanie mimo powszechnej dezaprobaty. Moi dwaj towarzysze uważali, że – biorąc pod uwagę stan mojej stopy – lepiej bym zrobił siedząc spokojnie i czekając, aż rany się zabliźnią. Montaignes, który uważnie przyglądał się każdemu ruchowi Małego Ludzika podczas operacji, był bardzo zafrasowany, i choć nic nie powiedział, zdenerwowałem go swoim uporem, by z nimi pójść.

– Masz sześćdziesiąt procent szans na zakażenie krwi. Poczekaj, aż to się zasklepi. Zwariowałeś!

Być może… Niewykluczone, że się to źle skończy i że umrę, ale problem polegał na czym innym. Nie byliśmy już na tym etapie rozważań. M'Bumba zbyt długo wodził nas za nos. Zbyt długo sobie z nas kpił. Jego wyzwanie nie mogło się przedłużać.

Moim obowiązkiem wobec siebie samego było zabić skurwysyna. Jeśli chciał mnie sprowokować, to mu się udało. Zgodziłem się, by to polowanie zamieniło się w walkę, i zamierzałem posłużyć się wszystkimi moimi możliwościami. Teraz była to już sprawa osobista między mną a nim. Magia czy nie magia, zdecydowany byłem dostać go za wszelką cenę i mieć przyjemność, by osobiście zastrzelić tego starego sukinsyna.

W takim stanie ducha nie mogłem pozostać w obozie. Całe dnie spędzaliśmy w pobliżu M'Bumby. Każda godzina mogła przynieść decydujące starcie i do wściekłości doprowadzała mnie myśl o tym, że mógłbym je przegapić.

***

Już od pierwszej chwili zrozumiałem, że popełniam błąd i że za to zapłacę. Moje rany, które znalazły nieco ukojenia podczas nocy, otworzyły się na nowo praktycznie natychmiast, powodując, że każdy krok wymagał dużej siły woli. Ostatnia noc spędzona w dżungli i marne dwie godziny snu nie poprawiły sytuacji. A teraz jeszcze to wszystko zaczynało gnić!

Podskakując na jednej nodze znalazłem sobie rozwidlony kij i przyciąłem go tak, by służył mi za kulę. Przywiązałem but do pasa i podjąłem na nowo marsz, powtarzając sobie, że teraz nie trzeba się Skarżyć, lecz iść. Iść! Iść! Podskakiwałem, pomagając sobie piętą, ze stopą w powietrzu, ociekając potem pod wpływem dodatkowego wysiłku, jaki w to wkładałem. Iść, dalej!

Odgłos strzału, daleko przede mną, sprawił, że stanąłem jak wryty. Potężny huk kalibru 478. To Paulo.

Więc już! Dostali go! Och! Skurwysyny! Ustrzelili go.

Rozległ się drugi strzał. Tym razem to 375! Montaignes! Dlaczego strzelano drugi raz? Co nawaliło? Zapominając o cierpieniu zacząłem biec i po paru metrach odrzuciłem kulę.

Nie chodziło o M'Bumbę. Ci dwaj kretyni strzelali w powietrze z radości. Bez tchu, przebiegłszy całą odległość, przy czym po twarzy chłostały mnie gałęzie i musiałem przeskakiwać parę strumyków z bosą stopą, rozczarowany patrzyłem na ich znalezisko.

Na polance leżały dwa szkielety słoni. Ich wielkie białe kości były nienaruszone, ułożone tak jak w momencie ich śmierci. Leżały jak dwa pomniki, jeden naprzeciw drugiego, niemal głowa w głowę, pośrodku grubego kobierca ciemnej i chaotycznej roślinności. Słońce, przeświecające przez szpary w koronach drzew, posyłało na polankę żółte, ciepłe promienie. Wielkie budzące respekt kości, w tej ograniczonej przestrzeni, wyglądały jakby spoczywały w krypcie. – Forsa! – ryczał Paulo biegnąc w moim kierunku. – Forsy jak lodu!

Rzucił się na mnie i objął jak gracz futbolowy po strzeleniu bramki.

– Elias! Wyobrażasz sobie? Uściskaj mnie! Nie chcesz mnie pocałować? To wielka wygrana! Los na loterii! Wystarczy się schylić. To Najświętsza Panienka położyła je nam na drodze! Elias! Ej! Elias, do cholery, powiedz coś! Nie sprawia ci to przyjemności czy co? No uśmiechnij się, do cholery!

Montaignes, który przyglądał się szkieletom dwa razy większym od niego, posłał mi uszczęśliwiony uśmiech.

– Nie brakuje ani jednej kostki – oznajmił mi jak jakąś wielką nowinę. – Widziałeś te kły?

– No pewnie, że widział te kły! – ryknął Pauło prosto w moje ucho. – Elias! Do kurwy nędzy, nie pocałujesz mnie?