Выбрать главу

Opętany myślą, że M'Bumba nadal był na wolności, z dużym opóźnieniem zdałem sobie sprawę z tego prezentu. To były szkielety dorosłych słoni. Starych nawet, sądząc po imponującej wielkości kłów. Za przykładem Paula szybko przeliczyłem je na gotówkę i mnie również ogarnęła radość. Było tu parę tysięcy dolarów. Cokolwiek by się teraz wydarzyło, rezultaty wyprawy nie mogły być złe. Już teraz przyniosła nam więcej, niż wynosiły jej koszty. Kość słoniowa, która spadała nam prosto z nieba, załatwiała nasze sprawy finansowe na dłuższy czas.

Paulo długo jeszcze ryczał swoje podziękowania pod adresem Ducha Świętego, z rozłożonymi ramionami, zaciskając w dłoni kalkulator, stojąc pośrodku polanki. Moja radość trwała krótko. Ostatecznie rozwaliłem sobie stopę podczas biegu i teraz bolało mnie już bez przerwy, nawet bez dotykania ran.

Siedząc z wyciągniętą nogą z najwyższym trudem przekonałem tego egoistę, Paula, by zostawił kość słoniową na miejscu i że wrócimy ją piłować i przenosić następnego dnia, po odpoczynku. Myśl o pozostawieniu tutaj pieniędzy była mu wstrętna, ale – widząc mój stan – w końcu się zgodził.

Zaczął wówczas gorączkowo biegać wokół polanki, z, maczetą w ręku, potężnymi ciosami waląc w pnie drzew.

– Paulo! Dosyć już tego, wystarczy! I tak tropiciele jutro znajdą drogę…

– Nie, proszę pana! – wrzeszczał, mokry od potu. – Ktoś musi porobić znaki! Nie zostawia się za sobą skarbu nie robiąc na drodze znaków, proszę pana!

Wreszcie, kiedy opatrzył już wielkimi białymi nacięciami praktycznie wszystkie okoliczne drzewa, pan Paulo raczył schować swoje narzędzie i podać mi ramię, żeby mnie podtrzymać. Rzucił jeszcze ostatnie rozczulone spojrzenie na szkielety i ruszyliśmy, trzymając się pod ręce i utykając, w długą drogę, która dzieliła nas jeszcze od obozu.

Mała wybiegła nam na spotkanie, za nią Bebe i okrągła sylwetka Tatave. Niepokoili się naszą długą nieobecnością – nie było nas już od dwóch dni – a teraz jeszcze przerazili się widząc, że idę podtrzymywany przez Paula i Montaignes'a. Mała pomyślała zapewne, że jestem ranny i, jak się wydaje, ulżyło jej, kiedy zobaczyła, że chodziło jedynie o chique, które nadal pastwiły się nade mną. Zaraz też pobiegła grzać wodę, by zrobić mi kąpiel nóg.

Błogosławieństwem była chwila, kiedy zanurzyłem swoje giczoły w misce gorącej i pachnącej wody, którą przygotowała dla mnie pod moskitierą. Montaignes doradził mi, bym tak siedział, aż woda wystygnie, po czym z poważną miną obejrzał moją stopę. Obmacywał kciukiem moje rany, oglądał je szczegółowo znad okularów, robiąc przy tym precyzyjne, profesjonalne ruchy i wydając ciche, pełne dezaprobaty cmoknięcia. Westchnął, poprawił na nosie okulary i posłał mi lekarski uśmiech, żeby mnie uspokoić.

– Dam ci antybiotykową zasypkę. Zresztą, niczego innego nie mam. A nawet tego nie mam wiele.

– Dobra, zasyp mi.

– Tylko że… Słuchaj, Elias. Nie krzycz, posłuchaj. W twoim stanie, jeśli nadal będziesz chodził, czeka cię ogólna infekcja. Posłuchaj mnie. Chcę tylko, żeby to do ciebie dotarło: jeżeli teraz ci się nie zabliźnią, czeka cię zakażenie krwi. Zrozum mnie dobrze: to musi nastąpić.

Popatrzyłem na niego, przyjrzałem się swojej stopie w miednicy. Znów spojrzałem na Montaignes'a, z jego poważną miną za okularami, i wybełkotałem:

– Chyba nie mówisz poważnie, Montaignes?

– Bardzo poważnie, stary.

– Więc co mam zrobić, doktorze?

– Trzy do czterech dni bez ruchu, drogi pacjencie. Nic ci nie pomoże. Kategoryczny zakaz polowań.

***

O! Kurwa! Miałem wszystkiego dość. Już od dziesięiu dni upierdolony taplałem się w błocie, w wodzie, w piekle tej zasranej dżungli; latałem za tym słoniem jak dziki, w każdy kolejny boży dzień; przykładałem się do tego, jak potrafiłem, i wiadomo było, że w końcu go dorwiemy.

M'Bumba męczył się. Wkrótce zacznie popełniać błędy, a wtedy go dorwiemy. Była to kwestia dni. Odwaliłem całą brudną robotę w tym cholernym polowaniu, a teraz miało mnie ominąć najlepsze. To świństwo.

Diagnoza doktora Montaignes'a była dla mnie jak walnięcie po łbie. Bardziej przygnębiony niż dziecko pozbawione deseru, zamknąłem się w sobie i przez dłuższy czas pogrążyłem się w milczeniu.

Zapadał wieczór, a ja nie ruszyłem się z miejsca. Paulo i Montaignes wesoło rozmawiali z Małymi Ludzikami. Stary, wymyty, ogolony, przebrany, z mokrymi jeszcze włosami, częstował anyzówką i perorował, lekko już podchmielony.

– No, wielkoludzie, takie rzeczy tylko Paulo potrafi znajdywać. Ja mam nie tylko szczęście, ja mam nosa.

Tropiciele szczebiotali wesoło i wyglądało na to, że anyzówka im smakuje. Mała i Tatave energicznie krzątali się w kuchni. Kiedy Mała dowiedziała się o naszym znalezisku, klasnęła w dłonie i rzuciła się, by przygotowywać ucztę, przewidując oblewanie. Wszyscy szykowali się na wesołą zabawę.

Za nami, nad sawanną, słońce zafundowało sobie jaskrawo czerwony zachód, tworząc całą paletę ognistych kolorów, które pochłonęły moją uwagę. Przytłaczał mnie potężny blues, zapewne spotęgowany zmęczeniem.

Nie zabiję M'Bumby, powtarzałem sobie. Byłem tego pewien. Podczas mojej nieobecności Paulo odnajdzie go i nie da mu żadnych szans. Wpakuje mu między oczy tę kulę, którą on także tak bardzo pragnie wystrzelić. A przez ten czas ja będę tu siedział ze stopą w miednicy, gapiąc się na zachód słońca. Te idiotyczne mięsożerne larwy, to był znak. Los odsuwał mnie od dalszej rozgrywki. Już byłem wyrzucony z gry. Ostateczna faza polowania miała się odbyć beze mnie.

Wszystko we mnie aż wywracało się w obliczu takiej niesprawiedliwości. Moje popadniecie w niełaskę pozwalało mi zdać sobie sprawę, Jak dalece z upływem czasu M'Bumba stał się dla mnie ważny. Byłem pełen entuzjazmu dla tego polowania, które rozpoczęło się jak przyjemny weekend, a przerodziło się w pasjonującą i irytującą zabawę w chowanego. Byłem teraz przekonany, że M'Bumba miał sens. Stary, okaleczony słoń miał stać się ukoronowaniem naszego życia myśliwych, a w każdym razie jego epizodu, który rozpoczął się rok wcześniej. Po to został nam zesłany.

Nadchodzące dni miały być najważniejsze i przynieść największe emocje. Ja zawiodłem w kluczowym momencie. Zdawałem sobie z tego wszystkiego sprawę i wielkość stawki sprawiała, że jeszcze boleśniej odczuwałem przymusową rezygnację. Przeklinałem los, Afrykę i tę bandę rozpasanych egoistów, którzy, podczas gdy ja walczyłem z rozpaczą, myśleli tylko o tym jak pić, obżerać się i przechwalać.

***

Monumentalna góra białego, smakowitego ryżu, przedzielona w połowie zagłębieniem, w którym dymił sos z mięsem i owocami, trzy rzeczne ryby, tłuste i długie, pieczone w całości, z rozciętymi brzuchami pokrytymi małymi, kwaśnymi ziarenkami, które Mała znajdowała w lesie, liczne leśne indyki obsypane tajemniczymi ziołami i naturalnie morze Chateau-Monbrisac 1976; potrzeba było całej tej kolacji, śmiechów moich towarzyszy i kilku szklanek wina, bym zdołał otrząsnąć się nieco ze smutku.

Tatave, przyklejony do brzegu stołu, nad którym błyszczały jego wielkie okrągłe oczy, opychał się bez opamiętania wszystkim, co pojawiło się w zasięgu jego rąk. Paulo dużo pił, jeszcze więcej krzyczał i opowiadał nie kończące się kawały, których zakończenia pod wpływem wina nie pamiętał. Montaignes śmiał się mimo wszystko. Jemu też było wesoło i zaśmiewał się z byle czego.

Małe Ludziki dostały swoją część uczty i pożarły ją siedząc w kucki na ziemi, naprzeciwko siebie. Po posiłku ojciec wyciągnął długą drewnianą rurkę i wielkie zawiniątko trawki. W jeden z otworów wciskał jej imponujące ilości. Jego syn zapalał i pociągał, wciągając w płuca cały dym. Wszyscy czekali, że w pewnej chwili dym zacznie mu lecieć uszami.