Выбрать главу

Błyskawicznie obaj pogrążyli się w stan głębokiego oszołomienia. Ich małe oczka stały się mikroskopijne, dwa małe czarne groszki w krwistoczerwonej otoczce. Szczebiotali nadal na jedną nutę, "puiii… puiii… puiiii…", i zaśmiewali się waląc po udach i kołysząc w miejscu.

Montaignes usiadł koło nich, jakby bez powodu, i zaczął im prawić uprzejmości. Śmiali się i poczęstowali go trawką, podając mu wielki shilom. W ten sposób, zamiast cygar do kawy, wypaliliśmy sporo gorzkiej i wonnej trawki, dobrze wysuszonej, oczyszczonej i bardzo mocnej. Szybko poczułem się całkowicie odprężony i wreszcie stałem się bardziej towarzyski.

Paulo majaczył, naćpany Montaignes, ze wzrokiem utkwionym w suficie i jedną półkulą mózgową pogrążoną w marzeniach, posługiwał się drugą, by odpowiadać "tak", "na pewno" i "aha?", co sprawiało wrażenie, że uczestniczy w rozmowie…

– Ty, jako naukowiec, powiesz mi, że to żaden dowód… Znaleźliśmy dwa trupy. Nie jednego: dwa! Dwa dorosłe, i w dodatku stare…!

– Na pewno…

– To znaczy, że były to stare słonie, które poszły umierać. I że umarły w drodze. W drodze na cmentarzysko słoni!

Zapewne popełniłem tę niezręczność, ze się uśmiechnąłem, bo Paulo natychmiast odwrócił się do mnie z oskarżycielsko wyciągniętym palcem wskazującym.

– Tak, proszę pana! Wiem, co mówię! No w końcu do jasnej cholery! Przecież te stare skurwiele gdzieś muszą umierać! Nigdy nie znajduje się trupów! A tu aż dwa! Dwa, może to nie jest statystyka?

***

Siedzące w swoim kącie Małe Ludziki zaczęły podśpiewywać. Czarny, jak tylko siedzi i nie ma nic do roboty, zaczyna śpiewać. Syn powoli uderzał w kawałek drewna. Bez końca wyśpiewywali prostą melodyjkę na dwa głosy, o wysokiej i miękkiej zarazem tonacji; choć dobiegała z odległości zaledwie dwóch metrów, wydawało się, że płynie z daleka, z pogrążonego w ciemnościach lasu.

Mentaignes skorzystał z nieuwagi Paula, by zamknąć oczy i zastygnąć z uśmiechem szczęścia na ustach. Stary udowadniał mi matematycznie, że się myliłem, coraz to dolewając sobie potężną dawkę wina. Tatave zasnął kamiennym snem na jakiejś skrzynce, z pośladkami w górze i głową na ziemi. Bebe, ogarnięty wilczym apetytem, dobierał się kolejno do wszystkich resztek.

Po sprzątaniu Mała przyszła wziąć udział w naszym wieczorku. Wślizgnęła się pod moskitierę, odświętnie ubrana, pełna wdzięku i dziecięcej radości. Siedząc koło mnie przyglądała mi się, z głową wzruszająco złożoną w kielichu obu dłoni, z nieznacznym uśmiechem i wyrazem szczęścia w wielkich czarnych oczach, wpatrzonych w moje.

Usiłowałem uciec, patrzeć gdzie indziej, zażenowany bezwstydną szczerością jej spojrzenia. Ale za każdym razem musiałem do niej powracać. Miała na sobie nową turkusową spódnicę i szeroką plastikową bransoletę w odpowiednim kolorze. Zaczesała włosy do tyłu tak, że tworzyły grzywę jak u lwa. Pożyczyła sobie jedną z moich dżinsowych koszul, o wiele na nią za dużą, i podwinęła wysoko rękawy. Głęboki dekolt, tuż przede mną, ukazujący nasadę jej pięknych jasnych piersi, doprowadzał mnie do szaleństwa. Tyle razy widywałem ją nagą albo z piersiami na wierzchu. Po raz pierwszy czułem, że jej pragnę, że mnie pociąga.

Elias – myślałem sobie. – Co ty wyprawiasz? Jesteś chory? Chorujesz na to, że jest piękna – odpowiadałem sobie.

Tego wieczoru Mała weszła w moje życie. Nie mogłem zasnąć. Noc była gorąca, wypełniona odgłosami owadów i wilgocią. Ciemności panowały całkowite, bez księżyca, było czarno i ciężko.

Paulo chrapał jak mechaniczna piła.

Pociłem się pod swoją moskitierą, wiercąc się i przewracając z boku na bok na wąskim łóżku, które boleściwie trzeszczało pod moim ciężarem. Daleko odrzuciłem koc i nie byłem nawet w stanie leżeć bez ruchu, zbyt zdenerwowany, wstrząsany zadziwiająco silnymi emocjami za każdym razem, kiedy o niej pomyślałem, i o tej chwili, kiedy na mnie patrzyła. Jej delikatna twarz, szeroki uśmiech, doskonała linia dłoni, na których opierała podbródek… a zwłaszcza tyle uczucia w tych głębokich, czarnych oczach… Wspomnienie to nie dawało mi spokoju. Stale je przywoływałem, nie potrafiąc już w końcu zobaczyć w myślach dokładnych rysów jej twarzy, raczej coś zamazanego, bezkształtnego, co doprowadzało mnie do rozpaczy.

Przez krótkie, ulotne chwile moje myśli błądziły w okolicy jej legowiska, pod małą moskitierą, kilka metrów od naszej, tuż obok mnie. Zapewne jej także było gorąco. I pewnie też odsunęła koc…

– Śnisz na jawie – mówiłem sobie. – Robisz sobie złudzenia. To z powodu braku kobiet. Śpij. Odpręż się i zaśnij. Myśl o czym innym. Czy były to tylko złudzenia? Nie! Jej spojrzenie było zbyt wymowne. A poza tym przypominałem sobie, z nieustającą przyjemnością, wszystkie te drobne względy, które od początku mi okazywała i które dotąd ledwo zauważałem. Ależ tak! W jej spojrzeniu było tyle ufności, poczucia wspólnoty, tyle uśmiechu… Nie mogło być mowy o pomyłce. Zapewne wypiła trochę wina, które wyzwoliło jej uczucia, ale musiały one istnieć już wcześniej.

A ta urocza pantomima w rzece tego dnia, kiedy prała bieliznę…

W każdym razie na pewno nie myliłem się co do moich własnych uczuć. Fakt, że dotąd Mała była dla mnie tylko małą podopieczną, jakby małą sympatyczną siostrzyczką. Co więcej, zawsze uważałem ją za małą dziewczynkę, nie zwracając nawet uwagi na jej kształty. Teraz jednak odczuwałem wobec niej męskie pożądanie i niepohamowane pragnienie, by przycisnąć ją do siebie.

Walczyłem ze sprzecznymi marzeniami i refleksjami, plątałem się coraz bardziej i nie mogłem zasnąć.

***

Pierwszym obrazem, jaki zapragnąłem ujrzeć po przebudzeniu, był jej obraz właśnie. Odczułem jakby skurcz w sercu, połączony z falą szczęścia, kiedy ją zobaczyłem, tak szczupłą i ładną. Tego ranka miała na sobie krótkie sportowe czerwone szorty i bawełnianą koszulkę z obszernym dekoltem, odsłaniającym delikatne ramiona. Jej radosny uśmiech, małe białe ząbki, wielkie oczy, wszystko to było jak olśnienie.

– Dzień dobry. Dobrze spałeś, Elias?

Podała mi kubek gorącej kawy. Oczekiwałem, czegoś więcej niż takiego banalnego porannego powitania, ale sam nie bardzo wiedziałem czego. Cóż innego mogła powiedzieć? Było mi głupio, że mój zapał został ostudzony, a ja, przywołany na ziemię, wsadziłem nos w kubek.

Myśliwi wypłynęli o świcie. Ruszyli w górę Sanghi aż na wysokość słoniowej krypty. Stamtąd mieli dojść na miejsce, by odpiłować kły. Nie można się było ich spodziewać przed wieczorem.

Obozowisko pogrążone było w przyjemnym cieple afrykańskiego poranka. Specyficzną, napiętą ciszę wielkich przestrzeni przerywały od czasu do czasu krzyki ptaków. Rzeka, szeroka- i rozlana, płynęła powoli, wzmagając jeszcze ogólne wrażenie spokoju. Obawiałem się, że uschnę z nudów, odsunięty od działania, ale w końcu nie było mi tak źle

***

Kuchnia składała się z rzędu czterech ognisk rozpalonych nad wykopanym w ziemi rowem, który pozwalał manipulować nad nimi bez pochylania się. Każde ognisko otoczone było kręgiem białych kamieni. Obok wznosił się stos czarnego drewna, rezultat krwawicy Tatave. W tyle, pod plandeką rozpiętą niczym dach namiotu, trzymaliśmy najbardziej nietrwałe zapasy. Reszta rozmieszczona była w kufrach na ziemi dookoła ognisk: była tu imponująca ilość miednic, garnków i lśniących czystością naczyń, niczym na bazarowym stoisku.