Bałam, Bałam, Bałam! Bam, Bam, Bam, Bam! Bałam, Bałam, Bałam! Bam, Bam!
Machinalnie zacząłem wybijać ten sam rytm dłonią na trawie. Po chwili zauważyła to i zaczęliśmy się bawić, waląc jednocześnie; ja w ziemię, a ona w bęben. Potem przerwała i wyjaśniła mi ze smutnym uśmiechem:
– To, bęben, znaczyć "Przyjść, przyjść". W wioska, słyszeć. Wiedzieć zła rzecz, tu niedobrze. Oni przyjść. Oni zabrać Tatave. Ja musieć walić bęben. Tatave umarły, tutaj niedobrze. Umarły dobrze, tylko wioska. Oni przyjść i zabrać on.
Ponownie ujęła kije i, podczas gdy ja leżałem koło niej, waliła tak przez całą noc.
Część trzecia
Wydawało mu się, że nas zatrzymał.
Utrata jednego z naszych i zniszczenie prawie całego dobytku powinno dać nam do myślenia. Zresztą po ostatnim ataku zniknął z okolicy. Według naszej zgodnej opinii, jako że zawsze podążał w kierunku północno-zachodnim, nie było żadnego powodu, by teraz zmienił kierunek. Wydawało się, że ma wytyczony jakiś cel i zapewne kontynuował swoją drogę sądząc, że przeciwnicy zrezygnują z pogoni. Inteligentny był ten skurwiel!
Jego kierunek, na północny zachód, wiódł prosto nad jezioro Tebe, słynne Jezioro Dinozaurów Montaignes'a, poprzez połacie gęstej dżungli, pełnej nieznanych gatunków i praktycznie niezbadanej.
Po dyskusji postanowiliśmy iść dalej. Trzeba było pomścić śmierć Tatave. Kiedy zabijają ci faceta, trzeba natychmiast zlikwidować winnego. W takich przypadkach nie ma co pozostawiać bogom rozkoszy zemsty. Gdybyśmy teraz mieli się cofnąć, do faktorii, żeby zorganizować nową ekspedycję, nie powrócilibyśmy już nigdy na trop M'Bumby. Paulo i ja wiedzieliśmy o tym z doświadczenia. Po powrocie do normalnego życia dramaty wydają się mniej pilne i realne.
Nie, żadnego cofania się! Trzeba iść naprzód! Ekwipunek został zniszczony? Obędziemy się bez wygód. Paulo i ja tak bardzo lubiliśmy komfort właśnie dlatego, że potrafiliśmy się bez niego obejść i byliśmy gotowi do ponownego objęcia służby. Dżungla była gęsta? Zagłębimy się w nią i będziemy z niej żyć. Zdarzało się to już wcześniej, w innych, podobnych miejscach i w innych okolicznościach. Przeżycie w lesie było sprawą wyłącznie organizacyjną, z którą potrafiliśmy się uporać. Poza tym mieliśmy jeszcze broń, żeby polować. Jeśli chodzi o Montaignes, opanowanego myślą o Jeziorze Dinozaurów, to był z nami na sto procent. Mała, ze swej strony, była twarda i lepiej czuła się na łonie przyrody niż którykolwiek z nas. Była w stanie wytrzymać kilka tygodni w warunkach prymitywnego obozowiska.
Kłopoty pojawiły się ze strony tropicieli, następnego dnia po tragedii, kiedy to w ogólnej atmosferze obelg i przygnębienia stanęli przed nami poważni, wypychając Małą do przodu.
– No, fajnie – mruknął Paulo. – Będą teraz zawracać dupę! Mała, z twarzą o wyostrzonych zmęczeniem rysach, wyrzuciła z siebie bezbarwnym głosem:
– Małe Ludziki odejść. Oni chcieć naboje.
– A nie mówiłem? Eee… Mała, powiedz im… Daję o trzy pudełka naboi więcej. On tak nie odejść!
Mała przetłumaczyła. Mocno stojący na swoich kaczkowatych nogach, z ugiętymi kolanami, zdecydowani, obaj faceci wysłuchali jej. Ich małe czarne oczka, bez wyrazu, patrzyły na nas, twarze były zamknięte, szczęki zaciśnięte. Syn głośno oddychał, rozszerzając i zaciskając nozdrza. Nie, potrząsnęli głowami. Ojciec zaszczebiotał jak rozzłoszczony koliber. Mała, zdenerwowana, wzruszyła ramionami.
– On nie chcieć! Ja mówić! On mówić odejść. Chcieć naboje. Ja mówić…
– No więc powiedz mu jeszcze raz! Masz, dorzuć pięć pudełek i nie mówmy już o tym.
Mała mozolnie przetłumaczyła, mieszanką szczebiotu i Kuju. Obaj tropiciele zacięli się, z pochylonymi wełniastymi głowami, którymi zgodnym ruchem potrząsali przecząco.
– Do jasnej cholery! To przecież się we łbie nie mieści!
Paulo walnął się po udach, głęboko odetchnął, po czym przywołał całą swoją znajomość tubylczej psychologii, nabytą przez lata spędzone wśród miejscowych, by spokojnie kontynuować targi.
– Powiedz mu, malutka. Ja, wielki wódz Paulo, gotowy dać prezent: dziesięć pudełek naboi! Dziesięć! I karabin!
Nieźle podbił! Paulo rzucał na szalę wszystko, i miał rację. Nie mieliśmy już czasu, żeby bawić się w szczegóły. Musieliśmy ruszyć za M'Bumbą i zorganizować się, by przeżyć w dżungli. Obecność tych dwóch osłów o ptasim języku była niezbędna. Karabin to wyjątkowa okazja dla dzikusa zagubionego w tej zapadłej okolicy. Trafia się raz na sto lat, sądząc po stanie jego kalibru 12. Mieliśmy w faktorii kilka takich starych egzemplarzy.
Obaj potrząsnęli głowami. Nie ma mowy. Montaignes klasnął językiem i wzdychając założył ręce. Trzeba przyznać, że zaczynali już grać na nerwach. Zmęczona Mała wyglądała, jakby była u progu załamania.
– Ja mówić! Ja mówić! – powtarzała. – On nie chcieć, M^Bumba, on mówić! M'Bumba!
– Tak, słyszałem – odpowiedział Paulo, drapiąc się w głowę. – M'Bumba, przekleństwo, i te rzeczy… Rozumiem. Powiedz mu, że rozumiem… Powiedz mu… Powiedz mu, co chcesz, no już! Powiedzmy dwa karabiny.
Stary musiał jeszcze dołożyć karabiny, potem latarki, potem zaczął dygotać, z zaciśniętymi pięściami, wrzeszcząc:
– Daję ci wszystko! Wszystko! Mała, powiedz mu, że cały ekwipunek jest ich, jeśli z nami pójdą!
Wszystko, to nie było wiele. Po katastrofie zostaliśmy z dwoma nadającymi się do użytku kawałkami moskitiery, dwiema czy trzema śmiesznymi miednicami, paroma latarkami. Po prostu z niczym. Została nam tylko jedna łódź. Pech chciał, że poprzedniego dnia wyciągnąłem na ląd pirogę z żywnością i drugą; tę, gdzie Paulo zepsuł silnik. Odwróciłem je, żeby przejrzeć dna i w razie potrzeby pozatykać ewentualne szczeliny. Teraz obie pirogi były w kawałkach. Do niczego. Był to najcięższy cios, jaki można było nam zadać.
Monfaignes'owi udało się uratować parę tomików poezji i, co dla nas ważniejsze, mapy i kompasy. Poza tym w ciągu czterech minut i paru sekund M'Bumba zniszczył łóżka, fotele, reflektory, starł z powierzchni ziemi generator, porozwalał kufry i ich zawartość, porozsypywał i zamienił w papkę całą żywność, z wyjątkiem worków soli i jednej paczki kawy, zmiażdżył łopaty, garnki, wszystko, co gdzieś leżało, w tym także skrzynkę Chateau-Monbrisac 1976.
Nadchodziły ciężkie czasy. Przed nami, na brzegu rzeki, niczym stos śmieci, leżały wszystkie zapasy z naszego składu, cały nasz podstawowy dobytek.
– Wszystko dostaniesz! Pójdziesz wreszcie, ty kurewski czarnuchu!?
– OK, Paulo! Starczy, trzeba pomyśleć. Poczekaj!
Położyłem mu rękę na ramieniu, uprzedzając nadchodzący atak szału i strzelanie do skurwieli. Odciągnąłem go do tyłu. Małe Ludziki zapiszczały. Przerażona Mała patrzyła na nas.
– Oni, źli! Chcieć naboje!
– Taki wał! – ryknął po chamsku Paulo. – Gówno! Gówno im dam! Płacimy po zabiciu zwierzęcia. O ile wiem, jeszcze niczego nie zabiliśmy! Mogą sobie te swoje naboje…
– OK, Paulo. Spokojnie. Sam się tym zajmę.
Po chwili podszedł do nas syn, cały roztrzęsiony, i ruszył prosto na Paula. Powstrzymałem go natychmiast tysiącem uspokajających gestów i miłych poklepywać po plecach.
– Chodź, Mała. Muszę z nim pogadać. Posadziłem go nieco dalej i długo tłumaczyłem, patrząc prosto w oczy, spokojnym i pełnym wyższości tonem:
– M'Bumba, nic. My, siła przeciw M'Bumba. My, duchy przeciwne M'Bumba. Ty idziesz z nami, bo jesteś wielki myśliwy… itd.