Выбрать главу

Podczas któregoś z wypadów zobaczyliśmy nawet rodzinę pięciu wielkich turaków, ptaków wielkości koguta, o niewiarygodnie niebieskim upierzeniu i mocnym, żółtym i błyszczącym dziobie, z głową zdobną w piękny czub z czarnego jak smoła puchu.

– Nigdy się ich nie spotyka – cieszył się Montaignes. – Żyją na najwyższych drzewach, tam, w górnej warstwie lasu. Są bardzo nieufne, uciekają na górę przy najmniejszym alarmie. Ale mamy szczęście! Nie zdajecie sobie sprawy…

Pochłonięty tymi zjawiskami jak ze snu, które podniecały zarówno jego estetyczną wrażliwość, jak i ciekawość przyrodnika, Montaignes wkrótce jako pierwszy rozpogodził się.

Był całkowicie odprężony, najczęściej siedział na samym dziobie pirogi, zwrócony do przodu, z nogami nonszalancko spuszczonymi po bokach, rozglądając się lub półgłosem czytając wiersze Baudelaire'a, które, jak mówił, odpowiadały specyficznej atmosferze, jaka tu panowała.

– "Ład, przepych, zmysłów nasycenie". Dokładnie tak! Wszyscy byliśmy zauroczeni. Paulo uspokoił się, a Mała odzyskała swój śliczny uśmiech. Nawet obaj tropiciele zapomnieli o kłótni i znów zachowywali się jak poprzednio. Oni też siedzieli na przedzie pirogi, koło Montaignes'a, paląc swój bambus i śmiejąc się cicho.

Pamięć o tragedii zacierała się. Powolna i spokojna podróż w górę rzeki, przyjemna temperatura, kilka wycieczek gęsiego przez leśne ostępy wielkiej dżungli, miłe pozdrowienia tubylców, rajska atmosfera panująca wokół, wszystko to sprzyjało zasklepieniu zadawnionych ran. Żartowaliśmy. Wybuchały salwy śmiechu. Wieczorem w dobrych humorach instalowaliśmy nasze dwie skromne moskitiery i materace. Brak wygód nie dawał się nam we znaki. Wszyscy sypialiśmy doskonale.

***

Już od siedmiu, a może ośmiu dni płynęliśmy w tej czarodziejskiej krainie. Piroga powoli przesuwała się po nenufarach. Siedzący przy sterze Paulo nagle wyprostował się, mrużąc oczy. Natychmiast spojrzałem do przodu.

Co jest? Widzisz coś?

– Wioska!

Popatrzyłem w kierunku, który mi wskazał, i zobaczyłem okrągłe cienie jakieś dwieście metrów od nas, na skraju lasu, blisko brzegu.

Wioska! Małe Ludziki zaczęły szczebiotać. Montaignes podniósł nos znad swoich wierszy i o mały włos nie wpadł do wody odwracając się. Krzyknął:

– Nareszcie! Spotkamy jakichś ludzi!

– Mam nadzieję, że mają palmowe wino! – wykrzyknął Paulo. – Potrzebuję się porządnie napić! i skierował pirogę w tamtą stronę.

Nagle, kiedy się zbliżaliśmy, "coś" kazało mi podnieść głowę. Pewność, że coś było nie tak. Odruchowo mocniej zacisnąłem dłonie na karabinie.

– Ej, Elias, co jest?

– Nie wiem. Dziwna jakaś ta wioska. Nikogo nie ma. Paulo zwolnił obroty silnika.

– Masz rację… Może odeszli.

– Ale dokąd?

– No, nie wiem!

Piroga powoli przybliżała się. Uspokoiłem się. Ptaki nadal wrzeszczały równie głośno. Nic ich nie spłoszyło. W przyrodzie panował spokój, żadnej oznaki niebezpieczeństwa. Płynęliśmy wzdłuż wioski, odkrywając ją stopniowo.

Siedzący pod najbliższą chatą szkielet ludzki zdawał się patrzeć w zielone sklepienie nad nami, z rękoma spoczywającymi po bokach.

Małe Ludziki zaczęły popiskiwać. Mała zasłoniła sobie oczy i przytuliła Bebe do siebie. Następne dwa szkielety leżały obok pierwszego. Potem grupa trzech innych, potem jeszcze dalsze, grzecznie skupione po kilka, wśród okrągłych, rozpadających się chat. Ani żywego ducha!

Paulo dobił do brzegu, wciskając pirogę w przybrzeżne gałęzie.

– No to wódkę mamy z głowy, chyba że jakaś stara butelka… Pójdziemy się przywitać z tymi panami?

Było ich pięćdziesiąt trzy, rozrzuconych wśród około dwudziestu zabudowań, niektóre leżały wewnątrz. Chaty były stare i przegniłe.

Były to półkule, na kształt igloo z gałęzi. Dachy z palmowych liści zgniły i wystawały z nich fragmenty drewnianych rusztowań. Nie znaleźliśmy żadnego śladu materiałów czy ubrań.

Po pierwszych oględzinach o mieszkańcach można było powiedzieć, że byli niskiego wzrostu, z wydatnymi twarzami o wystających łukach brwiowych. Mniej więcej połowa szkieletów należała do dzieci w różnym wieku. Od jakiego czasu wioska ta była martwa, ukryta w zielonej poświacie, podczas gdy świat kręcił się dalej?

Paulo pogrążył się w handlowej analizie trzech rzeźbionych totemów, wysokich na półtora metra, z których każdy zwieńczony był głową w koronie, z odwróconym uśmiechem w kształcie daszka, i które wbite były w ziemię przed jedną chatą.

Montaignes, zafascynowany, chodził po całej wiosce i ostrożnie wsuwał głowę do każdej chaty.

Bebe, mały żółty piesek, węszył wszędzie, wyglądał, jakby znalazł naraz dziesięć trufli i nie dowierzał własnym oczom.

Coś mnie. dręczyło. Przyjrzałem się wielu szkieletom, ale nie zauważyłem ani jednej złamanej kości, jedynego śladu, jaki mógłby pozostać po zadanej ranie. Każdy z nich był nienaruszony. Nie wydawało się również, by stoczono tu jakąś walkę. Nie było żadnej broni ani strzały, ani dzidy wbitej w ziemię, ani w ogóle niczego takiego. Więcej: wszyscy ci ludzie leżeli na plecach, zarówno dorośli, jak i dzieci.

– Nie są rozmowni, co?

Paulo podszedł do mnie, powiódł spojrzeniem dookoła i podsumował moje myśli:

– Od czego umarli wszyscy ci obywatele, że tak sobie leżą? Ustrzelili ich z karabinu z lunetą?

– Nie ma śladów.

– Ej! Naukowiec! – krzyknął Paulo. – Chodź no tu. Powiedz, co ty o tym myślisz?

Montaignes podszedł do nas, trzymając w dłoniach trzy małe miseczki z palonej gliny, i z poważną miną zadeklamował:

Przypomnij sobie, cośmy widzieli, jedyna

W ten letni, tak piękny poranek:

U zakrętu leżała plugawa padlina

Na ścieżce żwirem usianej…

– To Baudelaire…

– Na co umarli?

– Trudno powiedzieć… Zbyt mało danych… Widziałbym tylko powszechne zatrucie albo epidemię. Jakąś porażającą chorobę… W każdym razie było te dawno. Popatrzcie.

Pokazał nam, w swoich małych miseczkach, brązową spleśniałą papkę.

– To szminki, farby do twarzy, kolorowe… Widzicie sami: zupełnie straciły barwę. To wymagało czasu!

W tym momencie przebiegł koło nas Bebe, biegnąc ile sił w krótkich nóżkach, trzymając w zębach ogromną goleń.

– Bebe, wracaj! Trochę szacunku! Oddaj mi to!

Rzuciliśmy się w pościg. Kość, trzy razy większa od niego, zakłócała mu utrzymanie równowagi, ale nie przeszkadzało mu to szybko biec i błyskawicznie prześlizgiwać się pomiędzy szkieletami, na które my staraliśmy się uważać.

– Wracaj, Bebe!

– To niepoważne, Bebe, proszę temu panu oddać jego kość!

– Bebe – próbował Montaignes uprzejmie – ta goleń potrzebna jest właścicielowi, badaniom etnologicznym i historii ludzkości. Byłoby w dobrym tonie, gdybyś położył ją na miejsce!

– Przestaniesz wreszcie, do kurwy nędzy!? Jesteśmy w końcu na cmentarzu! Bebe, ty cholero, chodź tu, bo jak cię złapię…

W końcu złapaliśmy go i Montaignes wpasował kość, na ile się dało, prawowitemu właścicielowi. Kiedy tylko odeszliśmy kawałek, Bebe chwycił coś, co zapewne musiało kiedyś być obojczykiem, ale daliśmy już spokój.

Małe Ludziki poruszały się niespokojnie i wykrzykiwały jakieś niezrozumiałe rzeczy z pirogi, której za nic nie chciały opuścić.