Выбрать главу

– No dobra, to nie będziemy już dłużej przeszkadzać – rzekł Paulo. – I dziękujemy pięknie!

– Poczekajcie!

Montaignes wyciągnął z kieszeni gruby plik papierów.

– Muszę zaznaczyć to miejsce!

Głosy Małych Ludzików przeszły na wyższy ton, dźwięczało w nich Przerażenie. Montaignes rysował szkic wioski.

– Dosyć tego. Nie możemy tu zostać. Bebe! Do nogi, Bebe, odpływamy!

I znów piroga płynie powoli w górę rzeki, wzdłuż brzegów porośniętych wielkimi drzewami o gładkich pniach. Siedząc tuż nad lustrem wody zatracaliśmy poczucie czasu. Już od dziesięciu dni posuwaliśmy się tak w głąb tego dziwnego świata. A wszystkim nam wydawało się, że jesteśmy tu dopiero od wczoraj.

Nic specjalnego się nie wydarzyło, ale odkąd zanurzyliśmy się w tej wybujałej roślinności, czas stał się dla nas sprawą drugorzędną. Montaignes recytował wiersze i zapadał w głębokie zamyślenie, ze wzrokiem zagubionym w rozszalałej zieleni. Paulo podśpiewywał, trzymając ster. Mała przyozdabiała włosy majestatycznymi czerwonymi kwiatami. Tropiciele szczebiotali przez cały dzień. Dotarliśmy do samego serca lasu, ze wszystkich stron otoczeni nieprzeniknionym, dziewiczym gąszczem.

Ale Montaignes na swoich mapach, biorąc pod uwagę szybkość, obliczył naszą drogę i za pomocą sekstansu potwierdził wyniki. Jego pewność siebie była niezachwiana. Dopływaliśmy w pobliże jeziora Tebe, tego słynnego Jeziora Dinozaurów, które oddalone było już tylko o parę dni żeglugi.

M'Bumba nie dał już o sobie znać, ale w ogólnej nienaturalnej euforii każdy z nas był głęboko przekonany, że odnajdziemy go na brzegach jeziora. Podobnie jak sprawa czasu oraz możliwe konsekwencje tak głębokiego zapuszczenia się w dziewiczą dżunglę nie stanowiły dla nas żadnego problemu.

Krajobraz zmienił się. Wśród wybujałej roślinności Sangha płynęła teraz pod gołym niebem. Na jej brzegach, po obu stronach, wznosiły się kłębowiska namorzynów, tworząc z poskręcanych i gnijących konarów nieprzebyte zasieki i łukowate zatoczki. Wielkie poziome pnie, grube niczym dęby, wznosiły się łagodnie, rzucając na wodę pasma cienia o znośnej temperaturze.

Pni ogromnych drzew czepiały się liany, mchy i niewiarygodne gęstwy pasożytujących paproci.

Płynęliśmy w pobliżu brzegu, starając się maksymalnie unikać słońca, które ostro prażyło na powierzchni rzeki, tworząc jednobarwny obraz. Rozróżnić w nim można było mnóstwo chlorofilowych ocieni: błotnistą zieleń wody nurtu rzeki; brunatną zieleń tłustych roślin wodnych i palm w nabrzeżnej gęstwinie; gwałtowne erupcje listowia namorzynów, przypominającego ogromny bluszcz, od samej nnwierzchni wody aż po wysokość dziesięciu metrów; bladą zieleń opadających paproci i niemal fosforyzującą zieleń niektórych mchów o długich wąsach; a wszystko to uwieńczone, tam wysoko, rozproszoną zielenią czubków wielkich drzew.

Czarna piroga, metalicznoniebieska beczka z benzyną i plamy naszych ubrań odcinały się, jakby zupełnie nie na miejscu albo co najmniej obce, od całej tej zieloności.

Brzegi ożywiały teraz stada ptaków brodzących o długich nogach, o upierzeniu we wszystkich możliwych kolorach, które łowiły setkami wokół zatoczek. Nie bały się zupełnie, tak że pewnego ranka, z wyłączonym silnikiem, dryfowaliśmy pośrodku stada czubatych żurawi nie przeszkadzając im w najmniejszym stopniu, mając możliwość obserwowania ich jak na specjalnie przygotowanym przedstawieniu: były to wielkie ptaki o długich, spiczastych dziobach, pięknym popielato-niebieskim upierzeniu, długich czarnych nogach dumnie wzniesionej szyi i głowie zwieńczonej czubem z błyszczących piór, lśniących w promieniach słońca.

Pomimo wszystko nasze zbliżanie się powodowało masowe odloty całych stad większych ptaków, przypominających czaple, o niepokalanym, nierealnie białym upierzeniu. Leciały patem w zupełnej ciszy, z szeroko rozpostartymi skrzydłami, zataczały na niebie obszerne kręgi i znikały.

Patrzyliśmy wszyscy z zapartym tchem, zaskoczeni, milczący, nasycając się pięknem tego widoku. Te przedstawienia tuż nad wodą, które przyroda jakby specjalnie dla nas szykowała, w dużej mierze przyczyniały się do utrzymywania nas w stanie jakby zawieszenia, nieco głupawej beztroski.

O zachodzie słońca ogarniało nas wilgotne i ciężkie gorąco, tak jakby las wydzielał ciepło zmagazynowane ze słonecznego żaru przez cały dzień. Wyraźnie zapamiętałem jeden z takich wieczorów, przepojony zapachem wielkich nocnych kwiatów, które dopiero co rozkwitły. Ptaki zamilkły. W spokojnej dżungli słychać było jedynie skrzek "latających psów", wielkich właśnie przebudzonych nietoperzy. Nad wodą, jak każdego wieczoru, unosił się rodzaj ciemnej mgły, jakby niewyraźna para wodna, która w miarę zapadania nocy szybko ciemniała.

Nagle pojawiło się nad wodą, wynurzając się z tej mgły, stado liliowych flamingów o długich szyjach, i zaczęło krążyć dookoła. Najmniejsze pozostawały wewnątrz kręgu, inne kolejno zajęły pozycje w większej odległości od środka. Nie wydawały najmniejszego dźwięku; ich długie czerwone nogi ciągnęły się z tyłu, niekiedy zawadzając o powierzchnię wody, a wielkie spiczaste skrzydła zdawały się poruszać w zwolnionym tempie. Długie szyje falowały miarowo. Głowy, zakończone wielkimi zakrzywionymi dziobami, pochylały się i podnosiły na przemian. Sprawiało to wrażenie, jakby czynna tu była jakaś cudowna karuzela, jakieś Merry go round z siedzeniami o niezwykłej postaci. Taniec ten trwał aż do całkowitego zapadnięcia zmroku, kiedy widać już było tylko jasne smugi, po czym, jakby otrzymawszy jakiś sygnał, ptaki przerwały krąg i zniknęły w ciemnościach.

Tylko raz napotkaliśmy rodzinę hipopotamów, cztery dorosłe i dwa małe tłuścioszki, wypoczywającą na brzegu. Jeden siedział w wodzie, parę metrów dalej, z grzbietem, na styku powietrza z wodą, lśniącym w słońcu.

– Rany boskie, ależ one są wielkie! – wykrzyknął Paulo.

Natychmiast oddalił pirogę, biorąc kurs na środek rzeki. Chwyciłem karabin, gotów na wszelką ewentualność, z zamiarem zastrzelenia pierwszego, który by się zbliżył. Na ogół uważałem, że są raczej sympatyczne, ale nigdy dotąd nie widziałem aż tak wielkich. Dobrze im się wiodło, były jedyne w okolicy. Na brzegu samiec, gigantyczna czarna bryła trzymetrowej szerokości, ziewał rozdziawiając ogromną różową paszczę i przyglądał się nam.

Nie poruszyły się. Temu, który siedział w wodzie i wyglądał jak prawdziwa góra mięsa, nie drgnęła nawet skóra na grzbiecie.

***

Po paru dniach zastanowiła nas stała obecność krokodyli.

– Nie wydaje ci się, że jest ich tutaj sporo?

– Owszem.

Widać je było praktycznie na każdym brzegu, leżały w każdej zatoczce i w każdej szparze w kłębowiskach namorzynów. Były też na pniach leżących na powierzchni wody, uczepione gnijącego drewna niczym strażnicy, z półotwartymi pyskami, nieruchome. Wygrzewały się na słońcu grupkami po pięć czy sześć, jeden bardziej tłusty od drugiego.

Były to ludojady, tak nazywano je w miejscowych narzeczach, i należały do największego spośród trzech czy czterech gatunków zamieszkujących rzekę. Wielkie samce osiągały sześć metrów długości. Były imponujące, prehistoryczne, ze wzdętymi brzuchami pośrodku ciała a grzbiety i ogony pokrywały im podwójne rzędy twardych wypustek niczym zęby piły. Ich półotwarte pyski, o nieregularnych kształtach, wydawały się uśmiechać sardonicznie, odsłaniając długie ostre zęby. Łuski były ciemnozielone i rzucały czarne odblaski. U niektórych, wysoko podnoszących głowę, widać było kawałek podbrzusza z jaskrawożółtymi łuskami.