Nie ruszały się bardziej niż pnie drzew. Czasami, kiedy zbliżaliśmy się, któryś z nich otrząsał się, uniesiony na grubych łapach, po czym nieprzyjemnym, falistym ruchem cicho zanurzał się w wodzie, przy czym na jej powierzchni pojawiały się zaledwie nieznaczne zmarszczki.
Zupełnie nie wydawały się agresywne. Oczywiście woleliśmy mieć karabiny pod ręką, ale nigdy żaden z ludojadów nie uczynił gwałtowniejszego ruchu. Przepływaliśmy zachowując należytą odległość. Pozwalały nam przepływać w swoim polu widzenia z martwym wzrokiem, nie reagując. Z czasem przyzwyczailiśmy się do nich, w miarę upływu godzin, pomimo niepokojącej liczby tych bestii. Jedynie przy forsowaniu niektórych zatoczek, wypełnionych krokodylami po obu stronach, rzeczywiście odczuwaliśmy niepokój i na pokładzie naszej kruchej łupiny panowała wówczas niemiła atmosfera.
Nie lubiłem tych stworzeń i powstrzymywałem się, by wziąć pudełko naboi i postrzelać sobie do nich. Krokodyle to debile, całkowicie pozbawione wszelkiej logiki i wszelkiej organizacji społecznej. Myślą tylko o żarciu, zabijaniu i wygrzewaniu się na słońcu. W swoim obżarstwie są tak głupie, że pożerają własne małe, jeśli nie ma niczego innego w okolicy, i regularnie zjadają się wzajemnie. Mają w sobie coś oślizłego, czego nienawidzę. Nawet ich dzieci są potworne.
Chwytają ofiarę na brzegu i wciągają ją na dno, do swego rodzaju jamy. Pozostawiają ścierwo pod wodą, żeby gniło, i od czasu do czasu zachodzą tam chapnąć jakiś kąsek. Nie służą do niczego, są bezapelacyjnie szkodliwe, krwiożercze, a ich metoda polowania, polegająca na leżeniu w ukryciu całymi godzinami, jest podstępna i zdradziecka. Naprawdę nie lubię ich.
Moją odrazę podzielali inni. Widziałem, jak Paulo przy sterze machinalnie gładzi zamek swojej 478, leżącej w poprzek kolan. Montaignes, siedzący na dziobie z Winchesterem w dłoniach, przyglądał się im z zawziętym wyrazem twarzy, najwyraźniej pragnąc, by któryś zdecydował się na atak. A Bebe, za każdym razem, kiedy przepływaliśmy wśród nich, wściekle szczekał stojąc przednimi łapami na burcie, wyrażając w ten sposób ludojadom swoją dezaprobatę wobec istnienia ich gatunku, a jego mały żółty ogonek sterczał przy tym pionowo.
Dostała nam się potężna ulewa, zbyt wczesna jak na tę porę roku i całkowicie niewytłumaczalna. Wszystko odbyło się bardzo szybko. Parę minut po zniknięciu słońca i zapadnięciu w lesie nagłej ciszy spadł deszcz w postaci gęstych strumieni, które bębniły o powierzchnię rzeki powodując nieprzeniknioną mgłę. Ściany roślinności drżały, lśniąc w potokach wody. W ciągu paru chwil byliśmy przemoczeni, i wreszcie znaleźliśmy schronienie pod sklepieniem namorzynów, podczas gdy widzialność spadła do paru metrów.
Grupka małp kolobów, którym długi i gęsty biały ogon służy do utrzymania równowagi przy przeskakiwaniu z jednego drzewa na drugie, ukryta wśród listowia przyglądała się nam nieruchomo.
Deszcz ustał równie nagle, jak się pojawił. Korony wielkich drzew, oślepiająco błyszczące teraz w promieniach słońca, dosłownie ociekały wodą.
Montaignes rozpoczął długi wywód, na pół do siebie samego, na pół do mnie, poświęcony kształtom liści tych drzew. Jak zauważył, wszystkie były spiczaste i obowiązkowo skierowane ku dołowi, niezależnie od innych ich cech, czy były okrągłe, owalne, czy wydłużone. Dzięki temu woda mogła szybciej spływać z nich po deszczu, a w ten sposób blaszka, najważniejsza część liścia, szybciej wysychała.
– Właśnie poprzez blaszkę liść pochłania zarówno pożywienie z powietrza, jak i światło, które przyswaja drogą fotosyntezy…
Rozszerzył swoje wyjaśnienia o informacje dotyczące chemicznego składu liścia i kiedy na nowo podjęliśmy naszą żeglugę, pogubiłem się trochę w tym wszystkim.
Jakże terkotanie naszego starego silnika, choć niekiedy męczące, może jednak uspokajać, pomyślałem sobie parę godzin później, wsłuchując się w pracowite serie wystrzałów, które rozbrzmiewały coraz częściej. Silnik wytrzymał jeszcze jakiś czas, po czym, jak było do przewidzenia, zamilkł pomimo potężnych ciosów pięści Paula. Rozpędzona piroga skierowała się ku namorzynom.
Pomogłem Paulowi, z trudem łapiącemu równowagę, w wyciągnięciu silnika i złożeniu go na dnie pirogi. Zdjął pokrywę, siedząc w kucki, w towarzystwie Montaignes'a, który przyszedł mu z pomocą.
– Na pewno nic poważnego – mówił Paulo. – Nic takiego. Zaraz odpływamy.
– Podczas gdy gmerali wśród części, nagle zdałem sobie sprawę z naszej bezsilności. Nie mieliśmy doprawdy niczego, jeśli nie liczyć broni i silnika. Po raz pierwszy od czasu, kiedy zagłębiliśmy się w dżunglę, jasno ujrzałem kruchość naszej sytuacji; dotąd przysłaniało mi ją nie wiem jakie oczarowanie. Natychmiast poczułem się naprawdę nieswojo.
Paulo przywołał jednego z Małych Ludzików, żeby podmuchał w małą upapraną rurkę, którą nazywał "dopływem paliwa".
– To nic poważnego! Po prostu osad, jak w rurze od sracza! Mocno dmuchaj, wielkoludzie… Roboty na pięć minut. Zaraz odpływamy. Jesteśmy nie do zdarcia!
Nawet kiedy z powrotem założyli silnik na swoje miejsce i kiedy zapalili go od pierwszego pociągnięcia, mój niepokój nie rozwiał się całkowicie. Zaczynałem uważać, że w tym lesie dzieją się dziwne rzeczy…
Kilka godzin później, kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi, Silnik znowu dostał czkawki. Paulo gwałtownie wcisnął gaz. Maszyna zablokowała się, wydając nieprzyjemny, suchy odgłos, i zamilkła na dobre.
– Kurwa – powiedział zwięźle Paulo. – Kurwa! Kurwa! No dobra… Elias, przyjrzyj się, czy naprzeciwko nie ma krokodyli. Spróbujemy dobić do brzegu.
Przed nami był odsłonięty zakątek i Paulowi udało się, maksymalnie skręcając ster, na tyle ustawić dziób płynącej z prądem pirogi, by tam trafić. Nie mieliśmy nawet jednego wiosła!
Tropiciele szybko oczyścili niewielką przestrzeń potrzebną na noc i hałasując rozbiegli się po okolicy. Czynności związane z zakładaniem obozu mieliśmy dobrze opanowane i nasze obozowiska były bardzo porządne. O! oczywiście, nie były to już dawne luksusowe obozy, ale dawaliśmy sobie dobrze radę, maksymalnie wykorzystując to, co ofiarowała nam przyroda: wielkie gałęzie, wolne przestrzenie lub naturalne sklepienia roślinności. Powierzchownie wyrównywaliśmy teren i czyściliśmy go z liści i innych odpadków, gnijących na ziemi, w miarę możności dochodząc aż do gruntu; wówczas rozpinaliśmy dwie moskitiery, jakie nam pozostały, albo na palach, albo na niskich gałęziach, a u podstawy mocowaliśmy je starannie w małym rowku, który okalał obozowisko i w który wciskaliśmy dolny brzeg muślinu, przysypując go ziemią.
Mała natychmiast rozpalała jedno lub dwa ogniska na potrzeby kuchni. Menu było już gotowe. W pirodze obierała korzenie lub jarzyny, jakie rano znajdowała w lesie. Podobnie w ciągu dnia oprawiała zwierzynę, którą Małe Ludziki przynosiły ze swoich wycieczek. Na ogół był to indyk albo mała wodna cyweta, rodzaj wydry, której mięso smakowało podobnie jak królika. Jadaliśmy nieźle. Głównym mankamentem naszego położenia pozostawała wilgoć ma teracy i koców, nasiąkniętych wodą otaczającą nas wszędzie, a w szczególności stojącą zawsze na dnie pirogi, co sprawiało, że nigdy nie mogły całkowicie wyschnąć.
Po kolacji zawsze siedzieliśmy sobie godzinkę przy ognisku. Noce nad rzeką były chłodne i ciche. Rozmawialiśmy o różnych sprawach, na ogół bez związku z naszą wyprawą. Paulo wspominał. Montaignes robił wykład o tym czy o tamtym. O M'Bumbie praktycznie nigdy nie było mowy. Postanowiliśmy trzymać się owego mitycznego spotkania nad Jeziorem Dinozaurów. Paulo już nie przeklinał go, jak zresztą i nikogo innego. Co do mnie, to nieco o nim zapomniałem.