Выбрать главу
***

Nasza beztroska miała swoje dobre strony. Grupa w dobrym nastroju stawiała czoło sytuacji, a z doświadczenia wiedziałem, że pomaga to w przezwyciężeniu wielu ewentualnych problemów. W czasie działań, to znaczy kiedy grupa jest osamotniona wobec wydarzeń trzeba za wszelką cenę unikać jakiejkolwiek wojny nerwów i ryzyka konfliktów. Gwałtowne reakcje i napady złego humoru, zwykle towarzyszące kłopotom, szybko niszczą spójność grupy i sprawiają, że staje się ona bardziej zagrożona. Najczęstszą przyczyną fiaska ekspedycji są niewłaściwe reakcje jej członków na pierwsze trudności, co pociąga za sobą dalszy łańcuch niepowodzeń.

Trzymaliśmy się. Paulo bardzo się uspokoił. Wystarczająco znałem jego profesjonalizm, by wiedzieć, że działał świadomie. Mała, jak się okazało nadzwyczaj przydatna, żelazną ręką prowadziła sprawy intendentury i co wieczór dawała nam dobrze zjeść, co miało pierwszorzędne znaczenie. Montaignes zaś był doskonały. Jak już to zauważyliśmy w trakcie polowań, za jego cherlawą sylwetką kryła się w istocie wyjątkowa odporność psychiczna, i to zarówno wobec sił przyrody, jak i przeciwności losu. Zawsze w pierwszej linii, gotów do pracy, spokojny i uśmiechnięty, dzieląc czas między poezję, namiętne studiowanie przyrody i działania dla ekspedycji, Montaignes stał się dobrym towarzyszem.

Już od paru dni chodził bez kurtki. Z gołym torsem, koszulą przewiązaną na szyi i czarną przepaską we włosach siedział po turecku przed ogniskiem, które oświetlało go od dołu; odprężony, czując się doskonale w tym otoczeniu przecież niezbyt normalnym dla ludzi wykształconych. Z niezmąconym spokojem, pośrodku gęstej dżungli, na brzegu rzeki z pirogą o niesprawnym silniku wyciągnął plik kartek, elektryczną latarkę i zabrał się do pisania! Przysunąłem się do niego.

– Co tam piszesz na tych papierach, tak późno?

– E, to nic specjalnego. Dziennik podróży.

– Aha. Zapisujesz, co zrobiłeś?

– No…

Przetarł oczy i przeciągnął się. Rozżarzone węgle rzucały pomarańczowe plamy na szkła jego okularów.

– Widzisz, Elias, zdaję sobie sprawę, że przeżywamy wyjątkowe chwile. Nie chcę tego zapomnieć. Bo…

Forma świata stawała się nierzeczywista

Jak szkic, co przestał nęcić

Na płótnie zapomnianym i który artysta

Kończy już tylko z pamięci…

– Baudelaire?

– Mmmm…

Ponownie pogrążył się w swoich papierach. W zamyśleniu popatrzyłem na niego przez chwilę, pochylonego, z okularami powoli zsuwającymi się z nosa, wsłuchując się w nerwowy, nieustający szmer, jaki wydawało jego pióro przesuwające się po papierze. Lubiłem tego faceta.

***

– Bebe!… Bebe!…

Głos Małej dobiegał do mnie z bardzo daleka. Z owego świata poza snem, gdzie było mi tak dobrze. Mała też tam była. Biegała z ogromnym kwiatem we włosach i z tymi wielkimi, rozkochąnymi oczami, którymi patrzyła na mnie czasami.

Mała! Wielka tęsknota w moim półśnie. Od czasu wypadku Tatave nie zbliżyła się już do mnie. Zapewne czuła się winna, bez powodu, że była ze mną, kiedy zaatakował M'Bumba.

– Bebe!…, Bebe!…

Nie licząc kilku uśmiechów w ostatnich dniach, kiedy nasze spojrzenia spotykały się niespodziewanie, nasz flirt zatrzymał się owej tragicznej chwili na plaży naszej miłości.

– Elias! Ty obudź, proszę! Elias!

Skoczyłem na równe nogi, całkowicie rozbudzony. Po drugiej stronie moskitiery Mała przestępowała z nogi na nogę i zagryzała wargi.

– Wejdź! Co się stało?

– Bebe nie ma! Ja wołać Bebe! Bebe! On nie przychodzić!

Bebe najwyraźniej nam uciekł. Jego mała pani była pełna niepokoju, a ja poczułem radosne kłucie w sercu, bo do mnie zwróciła się o pomoc.

– Nie bój się. Jest niedaleko. Zaraz się tym zajmę.

Wstałem i przede wszystkim wypiłem kawę. Byłem, jak się okazało, ostatni. Paulo i Montaignes, od dawna na nogach, rozprawiali się z silnikiem. Z gołymi torsami, umazani smarem po łokcie, niemal wszystkie części porozkładali na brezencie rozciągniętym na ziemi, nad wodą. Paulo, z podwiniętymi nogawkami panterki, jakby wybierał się na krewetki, pomachał do mnie wesoło.

– Rozebraliśmy to świństwo! Dokumentnie!

Montaignes, na kolanach, skupiony, sortował małe części swoimi długimi palcami.

– Co pan o tym myśli, doktorze? – spytałem.

– Nooo… Powiedzmy… Mam wrażenie, że wszystko jest w porządku ale obrzydliwe, pozatykane, zasyfione… Porządnie to przemyć benzyną i chyba wystarczy… Mam nadzieję… Niech pan wpadnie go odebrać w połowie tygodnia! – dodał z lekkim uśmiechem.

Paulo zrzędził sam do siebie, co było oznaką dobrego humoru.

– To przez te świństwa, które pływają w benzynie! W Afryce zawsze tak było. Każdy silnik zapaskudzą. Durnie, nie umieją czyścić zbiorników!

Mała postępowała za mną krok w krok, w milczeniu, ze smutkiem i uporem w poszerzonych oczach.

– No już, ślicznotko, pójdziemy poszukać Bebe…

Jeśli na coś nie miałem ochoty, to właśnie na zagłębianie się w dżunglę, kiedy oto nadarzyła się okazja, by spędzić trochę czasu na lądzie, w łagodnej temperaturze nad rzeką. Ale nie mogłem nic poradzić na te oczy. Włożyłem swoje mokre buty, z westchnieniem zapiąłem pas z przytroczoną maczelą. Winchester na ramię i ruszyliśmy pierwszą przesieką. Cholerny Bebe!

Kiedy tylko wkroczyliśmy pod sklepienie wielkich drzew, powietrze. stało się gęste i gorące, pełne woni gnicia i rozkładu. Roślinność szalała, jak zawsze, wybuchając wielkimi kulami listowia i pękami szerokich palm, w powszechnym bałaganie sięgającym trzydziestu metrów wysokości, a całość stanowiła nieprzebytą przeszkodę, niekiedy poprzecinaną strefami całkowitego mroku, czerniejącego na tle i tak ciemnego otoczenia.

Byłem ostrożny i postanowiłem systematycznie penetrować okolicę. Przejście pięciuset metrów, powrót po śladach do obozu i kolejne pięćset metrów w innym kierunku. Dżungla, bardzo gęsta, była niezbyt bezpieczna i bardzo męcząca, zmuszając nas do wyrąbywania maczetą przejścia, stałego prześlizgiwania się, podskakiwania i kluczenia. Tak czy inaczej, Bebe nie mógł zawędrować zbyt daleko.

– Bebe! Bebe!

Wykrzykiwała to we wszystkich tonacjach. Był tam gniew, smutek, miłość, a także wiązanki przekleństw i obietnic w Kuju. Żeby nie zostawać w tyle i żeby nieco złagodzić jej niepokój, wziąłem się za to i ja:

– Bebe! – wrzeszczałem w dal. – Malutki! Malutki! Malutki! Mała biegła przede mną bez zmęczenia, boso, z niesłychaną zręcznością. Zatrzymywała się nagle, nasłuchując, wypatrując dookoła swoimi wielkimi oczami. Z upływem czasu coraz bardziej ogarniało ją zwątpienie. Stawała wtedy i pogrążała się w ponurych myślach, zagryzając wargę, co sprawiało, że robiła bardzo ładną minkę.

Nie wiedziałem już, jak jej wytłumaczyć, że nie powinna się niepokoić.

***

Wczesnym przedpołudniem, już chyba podczas dziesiątego wypadu, o jakieś dwieście metrów od obozu Mała nagle odskoczyła do tyłu, wydając cichy okrzyk. Na wysokości człowieka poruszał się wśród listowia zielony boa. Gigantyczny. Głowa jak u cielaka…