Nie dając mu czasu na cokolwiek ciąłem maczetą i niemal odrąbałem mu łeb. Był to właściwie odruch, sprowokowany okrzykiem Małej. Węże boa nie są zbyt niebezpieczne ze względu na swoją powolność. Uderzyłem go tak szybko także z powodu jego rozmiarów, które zrobiły na mnie wrażenie. Z ciekawości rozciągnęliśmy go na ziemi. Mierzył ponad sześć kroków i był jednym z największych, jakie kiedykolwiek widziałem, z jasnozielonymi łuskami, o płaskiej i kwadratowej głowie.
Do południa nadal nie wpadliśmy na ślad tego małego diabła. Mała była coraz bardziej zrozpaczona, a ja zasmucony, że widzę ją w takim stanie, mówiłem jej kolejno wszystkie głupoty, jakie mówi się w takich okolicznościach.
– Poszedł się przejść… Niedaleko… Wróci… Nie trzeba się niepokoić… Ja znajdę…
Wróciliśmy do obozu, gdzie oczekiwała nas dobra wiadomość: silnik został zmontowany. Mechanicy, bardzo dumni, twierdzili, że już zapalił. Szorowali dłonie i ręce w rzece, najwyraźniej bardzo zadowoleni z wykonanej roboty.
– Jak nowy! – krzyknął do mnie Paulo. – Luksus, nie?
– Ekspedycja idzie dalej – dodał Montaignes poważnie. – Dzielna i nieustraszona w głębokiej dżungli. Czy myśliwym uda się odnaleźć Jezioro Dinozaurów?
– Wyruszamy zaraz, do cholery! – wrzasnął Paulo. – Elias, znalazłeś psa?
Opowiedziałem swoją historię. Paulo zaczął przemierzać brzeg wielkimi krokami, zdradzającymi niezadowolenie.
– Teraz ten pies. Dopiero co skończyliśmy silnik… Same kłopoty. Trzeba coś zrobić, do cholery! Gdzie się podział ten Bebe? Kto go widział? Do ciężkiej kurwy, zróbcie coś!
Mała w panice wywracała oczami. Paulo stanął przed nią i straszliwym gestem uniósł rękę.
– Jak złapię tego twojego kundla, to go…
Fala przerażenia, jaka pojawiła się w oczach dziewczyny, zmusiła Starego do zamilknięcia. Ukląkł przy niej, położył jej ręce na ramionach i bardzo łagodnie, ojcowskim tonem, zaczął jej opowiadać wszystkie możliwe głupstwa.
– Przecież ja żartuję, malutka… Ja… Denerwuję się, ale żartuję! Ta twoja kuleczka nie może być daleko. Elias ci ją odnajdzie, nie?
Potem kazał mi szybko coś zjeść i pomóc Małej w odnalezieniu Bebe.
– I żadnych miłosnych eskapad, jasne? – dodał.
To nie jest normalne, myślałem sobie idąc ponownie do dżungli. Pierwszy raz się zdarzało, żeby tak długo pozostawał daleko od żarcia. Mała widziała go po raz ostatni poprzedniego wieczora, tuż przed zaśnięciem. Czyżby zapędził się zbyt daleko? Mógł tam natknąć się na dzikiego kota albo coś innego. A może na krokodyla z rzeki?
Nie mogłem w to uwierzyć. Bebe to nie to samo co jakiś miejski kundelek. Dobrze znał niebezpieczeństwa dżungli, to był stary spryciarz. Mały afrykański piesek nie żyje długo, jeśli nie ma pewnych zalet, nawet jeśli jego panią jest taka śliczna księżniczka. Więc gdzie był ten dureń? Opóźniał tylko wszystkich.
– Bebe… Bebe, do jasnej cholery…
Tym razem postanowiłem działać metodą kolistą, oddalając się od obozu po okręgu o coraz większej średnicy, zamierzając zajść tak daleko, jak tylko się da.
Popołudnie było wyczerpujące, pod wielkim sklepieniem upał osiągnął najwyższy stopień. Płoszyliśmy ptaki najróżniejszych kolorów i wielkości, a także małpiatki galago, jakby wystraszone wiewiórki o małych, różowych noskach, z przyssawkami na łapkach, dzięki którym czepiały się gałęzi. Ale Bebe ani śladu. Po pięciu godzinach poszukiwań usiadłem, wyczerpany i całkowicie zrezygnowany, ociekając potem.
– Mała… – westchnąłem.
– Nie! Szukać! Bebe, niedaleko! On może boli! Ty iść… Elias…
– Mała, przeszukaliśmy całą okolicę!
Cóż mogłem jej powiedzieć? Wiedziałem, jak bardzo kochała swojego małego towarzysza, i było mi niesamowicie przykro na myśl o zaprzestaniu poszukiwań. Ale przecież co jeszcze mogłem zrobić? Przeszukaliśmy wszystko. Nawet gdyby był martwy, znaleźlibyśmy go. Zastanawiałem się, jak by tu ją najłagodniej przekonać nie raniąc jej, kiedy ogarnęło mnie potworne podejrzenie…
W momencie, kiedy o tym pomyślałem, twarz Małej wykrzywiła się. Rozdzierający grymas, a z jej oczu popłynęły dwie wielkie łzy.
– Boa? – szepnęła cicho, jakby wypowiadając jakiś tragiczny pewnik. – Boa zjeść Bebe?
Potrzebowaliśmy dwóch godzin na odnalezienie ciała węża. Mała biegła, jej małe stopy waliły w ziemię, za każdym krokiem jęczała cicho, przerażona niczym matka, przeżywając dziecięce piekło, na które przykro było patrzeć. Słońce powoli zachodziło, i była już prawie noc, kiedy wreszcie odnaleźliśmy boa.
Rana oddzielająca głowę od reszty ciała poważnie się poszerzyła, atakowana przez liczne i rojne stado małych nekrofagów, czarnych włochatych owadów, które za pomocą trąbki wstrzykują w mięso wydzielinę, przyśpieszającą gnicie. Dziś rano, kiedy go zaskoczyliśmy, boa poruszał się. Zapewne więc nie był w trakcie trawienia. Teraz odwróciłem ciało i nie widziałem żadnego wzdęcia, zwykle znamionującego obecność ofiary. Ale to zwierzę było takie wielkie!
Dla świętego spokoju rozciąłem maczetą cały brzuch, poczynając od ogona w górę. Z wnętrza wydobywać się zaczął smród padliny. Klęcząc nad ścierwem i operując maczetą jak tasakiem czułem, jak fetor wypełnia mi nozdrza i ze wszystkich sił powstrzymywałem kurcze żołądka.
Pojawiła się mała kula żółtej sierści.
Co za kurewstwo! Ciąłem i rwałem oburącz, żeby poszerzyć nacięcie, aż żółty kształt, uwolniony,, stoczył się na ziemię, całkowicie pokryty jakimś lepkim świństwem, które sklejało sierść. Był jakiś wydłużony, jak zając.
Był to Bebe, ociekający jakąś cieczą, wszystkie kości miał połamane, zmiażdżone i porozciągane przez potężny przewód pokarmowy węża.
Mała wydała dźwięk podobny do czkawki, przykładając dłonie do ust. Zatrzęsła się w miejscu, jakby nie wiedząc, co robić, po czym ruszyła biegiem przed siebie, na oślep.
– Mała! Poczekaj! – krzyknąłem.
Zmknęła już wśród roślinności. Było całkowicie ciemno.
– Mała, kochanie! Wracaj! Uważaj!
Byłem sam wśród ciszy i ciemności.
– Masz, skurwielu! – warknąłem, waląc wściekle węża maczetą. – Ty wielka świnio!
Kto mu dał prawo, żeby porwać się na tak urocze, zabawne i bezbronne stworzenie jak Bebe?
Szybko wykopałem w ziemi otwór głębokości jakichś pięćdziesięciu centymetrów, pomagając sobie maczetą i obiema rękami. Trup węża, otwarty na całej długości, śmierdział na potęgę. Ten żarłok miał w żołądku jeszcze dwa inne węże i jakiegoś małego gryzonia, wszystkie trzy w stanie daleko posuniętego rozkładu. Ostrożnie, dwoma palcami, przyciągnąłem lepką kulę, która kiedyś była Bebe, i strąciłem ją do dziury. Nakryłem ją kawałkiem drewna i, żeby chociaż nie dobrały się do niej padlinożerne zwierzęta, przysypałem ziemią i wszystko mocno ubiłem.
W obozie Mała schroniła się pod moskitierą, okryła kocem, skulona w rogu materaca, i wypłakiwała swój wielki, ogromny smutek.
– Biedactwo! – lamentował Paulo. – Naprawdę kochała tego włóczęgę! O rany!… Trzeba, powiedzieć, że naprawdę nie mamy szczęścia!
Zakrzątnął się w kuchni i czerpiąc z zapasów przygotował jakiś niejadalny guiasz. W obliczu tego dziecięcego nieszczęścia postanowiliśmy, że zostaniemy jeszcze jedną noc. Kiedy kolacja była gotowa, wśliznąłem się pod moskitierę.