– Mała! – zawołałem łagodnie. – Chodź jeść.
Siadłem przy niej, ciągle szepcząc jej różne głupstwa i zachęcając, by przyszła coś zjeść. Łkała, wstrząsana spazmami płaczu pod swoim kocem.
– Mała? To ja, Elias. Nie płacz już. No już… już…
Ściągnąłem z niej koc. Przytuliła się do mnie, szukając oparcia, i wcisnęła twarz w zagłębienie mojego ramienia.
– No już… już… Już dobrze… Uspokój się…
Czułem jej łzy spływające mi po szyi. Dziewczyna drżała i dygotała w moich ramionach tak gwałtownie, jak tylko potrafiło to jej drobne ciało. Pozwoliłem jej się wypłakać. Byłem wzruszony i przygnębiony. Potem poczułem coś lepkiego na dłoni, gładząc jej rękę. Od razu zorientowałem się, co to za ciecz.
– Mała, ty krwawisz! Pokaż rękę!
Rzeczywiście była to krew. Na siłę wyciągnąłem ją spod koca, nie wywołując żadnej reakcji. Otępiała pod wpływem wielkiej żałości. Uniosłem ją i wyniosłem na zewnątrz, krzycząc:
– Chłopaki! Dajcie lampę! Ona jest ranna!
Była to długa i cienka rana, głęboka jak po cięciu nożem, ciągnąca się od ramienia aż po łokieć, po przekątnej ręki. Krew obficie płynęła w dół przedramienia, zabarwiając spódniczkę na czerwono. Mała była półprzytomna, nieruchoma, z pustym wzrokiem. Zagotowaliśmy wodę. Nie mogliśmy zrobić nic innego, jak tylko przyłożyć gorące kompresy. Trzymałem ją za rękę. Montaignes obu kciukami ściskał brzegi rany.
Nagle pojawił się koło nas stary Mały Ludzik i podszedł do Montaignes'a, by obejrzeć ranę, nie przestając szczebiotać i uśmiechać się. Następnie mocno potrząsnął głową i zrobił ruch, jakby chciał zabrać Małą ze sobą.
– Ty, leczyć? – spytałem, wskazując ranę.
Za pomocą kciuka i palca wskazującego zrobił tajemniczy ruch, jakby ściskał ranę na całej długości.
– Szyć? – spytał Montaignes robiąc odpowiedni ruch.
Nie, kiwnął Mały Ludzik i przyciągnął Małą do siebie, cały czas potrząsając głową. Pozwoliliśmy mu działać. Albo to, albo gorąca woda.
Mały Ludzik usadowił Małą w swoim kącie. Jego syn i on obmacali ranę szczebiocząc, raczej na wesoło. Mała, z półprzymkniętymi oczami, nie reagowała. Zrozumiałem, kiedy zobaczyłem manierkę. Była to moja manierka, ta, którą stary Mały Ludzik pożyczył ode mnie, żeby nazbierać mrówek fannian, tych niszczących wszystko na swej drodze.
Mały Ludzik usiadł po turecku, z manierką na udzie. Ostrożnie odkręcił wieczko i potrząsnął, zaglądając do środka. Na zewnątrz pojawiła się wielka czarna mrówka, którą Mały Ludzik złapał z cichym okrzykiem, po czym zakręcił manierkę.
Młodszy trzymał rękę Małej i ściskał brzegi rany tak, żeby powstały dwa małe wzgórki. Ojciec, z nachyloną głową, świszcząc jednostajnie, przytknął do rany mrówkę. Trzymał owada za odwłok, tuż za wielkimi dwoma czarnymi szczypcami, z których każdy miał niemal centymetr długości.
– Rozumiem – szepnął Montaignes. – Szczypce fannian ustawione są ukośnie jeden względem drugiego i kiedy się stykają, zachodzą za siebie. Po zaciśnięciu nie można już ich rozłączyć.
Stary przysuwał mrówkę bardzo powoli, aż znalazła się dokładnie nad raną. Czarne szczypce zacisnęły się. Skóra przez chwilę opierała się, ale wkrótce została przebita. Mały Ludzik zaszczebiotał radośnie. Krótkimi pociągnięciami szarpał mrówkę, naciągając skórę, żeby udowodnić nam, że szew trzyma. Po czym mocnym ruchem oderwał odwłok mrówki, pozostawiając tylko twardą, błyszczącą głowę, wielką niczym łebek gwoździa, i oba szczypce wbite głęboko w skórę.
– Fantastyczne – szepnął Montaignes.
Po zakończeniu operacji, którą powtórzono trzydzieści cztery razy, Mała miała na ręku nieco nieregularne zgrubienie, przez które przebiegała czerwona linia rany. Wyglądało to dosyć partacko, ale przecież nic więcej i tak nie mogliśmy zrobić, a Mały Ludzik gestami obiecywał jakieś maści na następny dzień.
Mała zobojętniała na wszystko. Na rękach zaniosłem ją do łóżka i długo przy niej czuwałem. Leżąc tuż przy mnie, z głową opartą na moim ramieniu, patrzyła szeroko otwartymi oczami. Zasnęła późno, koło trzeciej nad ranem. Ułożyłem ją wygodnie i sam zapadłem w sen.
Niedługo później los dotknął Montaignes'a. Choć stało się to w sposób, który mógł wydawać się śmieszny, i choć fizycznie nie doznał uszczerbku, wyrządziło mu to, poważną krzywdę i nawet przez jakiś czas odbiło się na jego nastroju, zwykle przecież tak równym.
Podczas swoich patroli wzdłuż rzeki tropiciele znaleźli ślady wymiocin słonia, które liczyły już kilka dni. Posuwaliśmy się więc naprzód w przyśpieszonym tempie, mnożąc wypady w głąb dżungli, poszukując nowych śladów zwierzęcia, które najwyraźniej kręciło się po okolicy.
M'Bumba? Nie, nie przypuszczaliśmy. Coś nam szeptało, że nie. Było jeszcze zbyt wcześnie. Ale w każdym razie jakaś para kłów, którą chętnie zrewindykujemy od właściciela. Szliśmy gęsiego, jak zwykle. Las był tak gęsty, że ciemne sklepienie znajdowało się niecałe dwadzieścia metrów nad nami. Na ziemi jak zawsze kłębowisko roślin, łodyg i zielonych kuł, i wyczerpujące przeciskanie się wśród lian, które trzeba było ciąć maczetami lub obchodzić na setki metrów.
Montaignes, nieco z tyłu, mówił sam do siebie w marszu, pochłonięty myślami, głosem lekko zdyszanym: Baudelaire, potem całe katalogi łacińskich nazw, bo rozpoznawał wszystkie rośliny pojawiające mu się przed oczami, jakby bawiąc się sam ze sobą.
– Eee… Poczekajcie, eee… Cyclamenia talimis! Wygrałem! Brawo!
– No, zamknij się wreszcie! – warczał od czasu do czasu Paulo. – Tu jest polowanie, do cholery!
– A to… Streptocarpus caudescens… I… Och! Tigra! – wykrzyknął.
– Ciszej! O rany! Mały, zaczynasz mi…
– Tigra! Tam! Ojej! Poczekajcie! Wszyscy stać!
I zanim zdążyliśmy zareagować, Montaignes podbiegł do pnia jakiegoś drzewa, położył karabin i zaczął się wspinać.
– Mały, polujemy… – powiedział Paulo smutnym tonem.
– Tylko chwilkę – obiecał Montaignes zdejmując buty. – Idźcie przodem. Dogonię was. Muszę mieć tę tigrę. Ten czerwony kwiat, tam, przy pierwszych gałęziach…
Pośrodku grupy koronkowych paproci jasno lśniła krwistoczerwona plama. Przyglądając się jej uważnie dostrzegłem jej kształty, długie płatki, wyglądające jak jedwabiste języki wycięte z kardynalskiego płaszcza. Montaignes wspinał się jak małpa, pomagając sobie rękami i nogami, wczepiając palce stóp w najmniejsze nierówności, rzadkie na tym gładkim pniu. W połowie wysokości musiał przecisnąć się pod kłębowiskiem lian, spadających z wysoko położonych gałęzi, po czym zniknął. Zasłona lian poruszyła się pięć metrów wyżej i pojawił się znowu, rozradowany, z głową i ramionami pokrytymi gałęziami i liśćmi. Był na właściwej wysokości, dziewięciu czy dziesięciu metrów. Pozostawało tylko przedostać się do tigry, wśród listowia, jakieś pięć metrów od pnia.
– I hop!
Rzucił się odważnie do przodu, oburącz trzymając się liści, przeczołgał się pionowo i znalazł oparcie dla stóp. Następnie zaczął posuwać się powoli, przyklejony do zielonej ściany, za plecami mając tylko powietrze.
Od złego i zdradliwych chroniąc mnie, eech… zasadzek,
Krok mój ku drodze, eech… Piękna kierują cierpliwie…
Baudelaire! Zwariował ten Montaignes…
Moimi są sługami i czuję ich władzę, eech…
Całym sobą posłuszny tej pochodni żywej… eech… Mam ją!