Выбрать главу

– Ale to, Mały, to… Tak się nie robi… Trzeba zrobić postępy, co?

– Tak, właśnie! – odparł wściekły Montaignes.

– Może potrzebowałbyś innej broni? Może potrzebowałbyś karabinu z okularem? Co?

– Dobra już! Daj spokój, Paulo! Zejdź trochę ze mnie!

***

W tej właśnie chwili pojawiło się słoniątko. Wysokie mniej więcej na metr, z cienką jasnoszarą trąbą i dwojgiem wielkich, zaniepokojonych oczu, po prostu wielki jednotonowy dzidziuś, bojaźliwy i bezradny. Podeszło niepewnie, jakby nieco bokiem, niezdarnie.

Trąbą dotknęło ciała słonicy, po czym naparło na nie czołem, całym ciężarem, jakby chciał ją podnieść.

Boże drogi! Zabiliśmy matkę. Skąd mogliśmy wiedzieć, że ten tutaj jest w pobliżu? Opuściła mnie cała radość. Montaignes, ze swoją przepaską na czole, mrugał oczami blady i przerażony.

– No, to się spisaliśmy! – podsumował Paulo.

Próbowaliśmy je nastraszyć, żeby odeszło, klaskaliśmy w dłonie i biegaliśmy przed nim głośno tupiąc.

– Huuu! Huuu! Dalej! Huuu!

Paulo załadował broń i wystrzelił w powietrze. Huk sprawił, że tropiciele zaczęli się śmiać, pochyleni nad swoją robotą, a słoniątko odskoczyło na kilka metrów. Ale nie zdecydowało się odejść. Podeszło znowu, patrząc swoimi wielkimi smutnymi oczami, które tylko wzmagały nasze wyrzuty sumienia, i znów zaczęło popychać czołem ciało swojej mamy. Przesuwało też swoją trąbę, porośniętą długimi jedwabistymi włosami, po skórze słonicy i w końcu zaczęło przeszkadzać tropicielom w pracy. Młodszy z Małych Ludzików, zdenerwowany ruchem trąby, zaszczebiotał coś gniewnie, po czym nagle chwycił maczetę leżącą u jego stóp i wbił ją w szyję słoniątka.

Maczeta uwięzła, dość głęboko wbita w ciało, a spod niej wypływała strużka krwi. Mały Ludzik szczebiotał wściekle i gwałtownie machał rękami, żeby odpędzić małego, który kręcił się w kółko, już całkowicie przerażony.

Zrobiłem to, co wydawało się logiczne. Załadowałem broń i podszedłem do małego, długo celowałem, czekając, aż się uspokoi, i wystrzeliłem, kiedy pojawił się na muszce. Padł na ciało swojej matki.

Mały Ludzik podszedł, by wyciągnąć swoją maczetę, uniósł ją wysoko w górę i z błyszczącymi oczyma zaczął się śmiać, odsłaniając dziąsła, dzikim i nieprzyjemnym śmiechem.

Montaignes'owi nagle coś zaskoczyło i wybuchnął.

– Wyście wszyscy powariowali! Zupełnie powariowali!

Zaczęło się. Teraz musiał nastąpić dalszy ciąg. Odreagowanie wielu dni urazy. Ryczał, czerwony, niepohamowany, nie panując nad sobą, z opaską przekrzywioną na czole i dłońmi zaciśniętymi do białości na karabinie. Jego krzyki przechodziły w falset i chwilami tracił głos. Upajał się własnymi słowami, zapamiętując się we własnej wściekłości. Musiało mu być bardzo źle.

Byliśmy wariatami. Byliśmy świniami. Nie mieliśmy prawa do czegokolwiek na tym świecie. Nie mieliśmy żadnych usprawiedliwień. Wyruszyliśmy na spotkanie śmierci. Wszyscy o tym wiedzieli. Wiedzieliśmy o tym i nie powiedzieliśmy mu. Zrobiliśmy to umyślnie. Byliśmy oddaleni od wszystkiego, zbyt oddaleni. Trzeba powstrzymać te szaleństwa i poświęcić wszystkie siły na poszukiwanie szansy odnalezienia prawdziwego świata. I jeszcze mnóstwo innych rzeczy, których by nie powiedział, gdyby nie był wściekły.

Wzruszyłem ramionami i zarepetowałem karabin, żeby coś zrobić, podczas gdy on zdzierał gardło. Pozwalałem mu się wyładować… Za chwilę opamięta się i zrozumie, że nie mogłem uczynić nic innego, jak tylko zastrzelić tego małego. Nie byłem winien temu nerwowemu załamaniu. Ale Paulo zdenerwował się i rozwrzeszczał jeszcze głośniej:

– Zamkniesz wreszcie mordę czy nie?!

I postąpił dwa kroki w kierunku Montaignes'a, który nadal ryczał, tracąc dech.

– Zamknij tę swoją jadaczkę albo ja ci ją zamknę!

– Ej, Paulo, spokojnie! – zawołałem.

Natychmiast odwrócił się ku mnie i wrzasnął:

– Ty też chcesz mi wleźć na głowę? Tak? Chcesz zacząć?!

Tracił panowanie nad sobą. Robiło się gorąco. Miał minę rozjuszoną i zupełnie nie do żartów. Wściekły, rozdygotany, gotów na wszystko, a wiedziałem, na co tego starego wariata stać. Patrzył na mnie nieruchomo, jakbym go obraził. Odwrócił się i ruszył w kierunku Montaignes'a, którego wrzaski zaczynały przycichać.

– Ty mały dupku, zamknij się, bo nie ręczę za siebie! Cicho, mówię ci! Rozkazuję ci zamknąć dziób!

Na te słowa Montaignes zamilkł nagle i jego twarz jakby się wydłużyła, stając się jeszcze chudszą; przymrużył oczy i przybrał jakiś paskudny, zły wyraz twarzy, którego nigdy u niego nie widziałem. Odruchowo odciągnął kurek Winchestera. Klak! Ciąg dalszy był już logicznym następstwem, łatwym do przewidzenia. Stanął pewniej w rozkroku i opuścił lufę na wysokość człowieka.

Postarzał się przy tym o dziesięć lat, a w policzkach zrobiły mu się dwie głębokie bruzdy.

– Tak? Taki jesteś?… – zasyczał Paulo. – Ty gnido – powiedział powoli.

Cały zesztywniał, lekko pochylony do przodu, gotów do działania.

Ryknąłem:

– Odbiło wam!? Stać!

I wymierzyłem w ich kierunku, gotów strzelać w nogi pierwszego kretyna, który się poruszy.

Przez kilka minut mogło się zdarzyć wszystko. Co za szaleństwo! Naprawdę wszyscy powariowaliśmy! Musiałbym pilnować się Paula, gdyby zabił Montaignes'a. Upływały sekundy, cala wieczność. I w końcu Montaignes rozluźnił się pierwszy…

***

Powrót do obozu był długi, trudny i upłynął w milczeniu przez ten ciemny las, gdzie ciągle się o coś potykaliśmy. Obaj tropiciele wzięli jeden kieł i pędzili przodem, regularnie zgodnym ruchem przerzucając go od czasu do czasu z jednego ramienia na drugie.

Ja wziąłem drugi na kark, niczym nosidła, odrzucając czyjąkolwiek pomoc. Zataczałem się pod ciężarem i starałem się iść szybko, zwalczając ogarniającą mnie złość na wszystko.

Nikt nie zmienił nastroju. Paulo najwyraźniej przeżuwał chęć mordu, Montaignes całkowicie zamknął się w sobie, pogrążony w myślach, bardzo daleki.

Kolacja była ponura, nikt nie miał ochoty na konwersację. Potem mokre materace, zupełnie czarna noc, chłodne podmuchy, cisza przerywana pomrukiwaniem i ciskaniem się z boku na bok w poszukiwaniu wygodnej pozycji, której nie było…

Nie było mowy o spaniu. Przemoczone pokrycie materaca było nadzwyczaj nieprzyjemne w dotyku. Pomimo całego wysiłku, jaki kosztował mnie powrót, nie mogłem pogrążyć się we śnie. Moje mięśnie, nareszcie rozkoszujące się odpoczynkiem, niczego innego nie pragnęły, ale głowa nie chciała się uspokoić. Myślałem, a myśli te nie były przyjemne.

Czułem zapach powietrza, przesiąkniętego wyziewami mokrych butów i ubrań. Widziałem plecy Paula, o parę centymetrów ode mnie. Stary spał, leżąc na boku, zwinięty w kłębek, z brudnym kocem okrywającym nogi, w samym podkoszulku, z workiem podłożonym pod głowę jako poduszką, i to na macie rozłożonej bezpośrednio na ziemi. Udało nam się uratować tylko trzy materace. Zgniły Paulo warknął, że woli matę i że nie jest panienką. Dżungla to jego żywioł. Nie było nas jeszcze na świecie, kiedy już ją przemierzał ze swoimi leśnymi towarzyszami w latach 1938-39. Nie, do cholery, nie był mu potrzebny materac!

Paulo! Stary! Kurwa! Żeby tak spać jak żebrak, w jego wieku. Brakowało jeszcze tylko napoczętej litrowej butelki czerwonego wina u wezgłowia i złudzenie byłoby całkowite. Co się z nami porobiło?

W myślach obrzuciłem M'Bumbę stekiem wyzwisk. To jego napad na obóz spowodował to wszystko. Nasze postanowienie, by iść dalej, nasz nadmiar optymizmu, wynikający z pragnienia pomszczenia Tatave, całą tę wyprawę w górę rzeki i ten powolny upadek, którego nienormalność coraz bardziej odczuwałem. Wszystko zaczęło się właśnie wtedy. W dniu, w którym ten zasrany, niedojebany skurwiel dał dowód inteligencji i spowodował, że wszystko zaczęło iść źle.