Выбрать главу

Trwało to już teraz pięć tygodni. W jaki sposób wszystko mogło się zepsuć w tak krótkim czasie? Boże! Pamiętałem, całe wieki temu, wesoły wymarsz na safari, grupę kumpli ogarniętych pragnieniem życia i zabawy, zadowolonych, że czeka ich trochę przyjemności. Pirogi, komfort, kieliszki Bordeaux, a potem nagonka na to przeklęte stworzenie. Po prostu – życie!

Ale to teraz, to już nie było życie. Byliśmy na brzegu, ułożeni na gnijących barłogach, wokół przygasającego ogniska. Jedna piroga z niemal pustą beczką benzyny i trzema parami kłów, na ziemi jeszcze parę innych przedmiotów; byliśmy kloszardami tej rzeki.

Chociaż przy mnie też nie stała butelka, nie powinienem mieć żadnych złudzeń: wyglądałem dokładnie tak samo jak Stary. Mówił mi o tym już sam mój zapach. Co za upadek! Jak można było dopuścić do znoszenia takich codziennych cierpień, frustracji i napięć? I co miały znaczyć te pyskówki, które wszystko zaostrzyły? Bo przecież było już parę chwil, kiedy mieliśmy ochotę do siebie strzelać. Byliśmy trójką przyjaciół, którzy bardzo się lubili i tak dalej, i temu podobne… I oto stawaliśmy jeden przeciw drugiemu. To nielogiczne.

Jedynym wytłumaczeniem było, że wszyscy znajdowaliśmy się w stanie straszliwego podenerwowania. Pogrążyliśmy się w szaleństwo, nie zdając sobie z tego sprawy, i dopóki do tego nie dojdzie, nadal będziemy wariować.

Tego wieczoru wątpliwości, które ogarniały mnie chwilami w ciągu ostatnich dni, zaczynały jasno się rysować. Był tu jakiś obłęd i wydawało mi się, że wszystko jest na najlepszej drodze do koszmaru, był jakiś ogólny brak logiki w naszym położeniu, którego dobrze nie rozumiałem, ale byłem pewien, że będzie dla nas fatalny. Dostawaliśmy kopniaka za kopniakiem. Taki był oczywisty rezultat najbardziej elementarnej analizy wydarzeń. Bebe, Montaignes, Mała, boa… Zabiliśmy słonia i od razu rzecz przemieniła się w krwawą jatkę. Strzelaliśmy do siebie. Wszystko się rozpadało. Nie potrafiliśmy przeciwstawić się biegowi wypadków.

Od czasu śmierci małego kuchcika nie mieliśmy już żadnej kontroli nad tym, co się działo. Płynęliśmy z prądem. Każda próba dobicia do brzegu zamieniała się w tragedię. Każda próba reakcji z naszej strony obracała się przeciwko nam.

Dlaczego byliśmy tutaj? Czy polowaliśmy na M'Bumbę? Ale dlaczego postanowiliśmy dotrzeć do Jeziora Dinozaurów?

Dlaczego byliśmy przekonani, że M'Bumba szedł w tym kierunku? Jaki mieliśmy dowód, że spośród tych tysięcy kilometrów kwadratowych dżungli wybierze właśnie tamto miejsce? I dlaczego nadal, pomimo wszystkich tych moich wątpliwości, byłem o tym głęboko przekonany?

Nie, nie i nie! To nie tak! Karty były sfałszowane. To nie było normalne. Zmierzaliśmy prosto do katastrofy. Trzeba zresztą być ślepym, tak jak my, żeby nie widzieć, że katastrofa już się zaczęła. Znaleźliśmy się w pułapce, która wyglądała groźnie.

Umrzeć to nie problem. Paulo i ja byliśmy zawodowcami w tej dziedzinie, wielokrotnie skazywani na śmierć, raz zostaliśmy uratowani na kwadrans przed egzekucją. Walki, bitwy, zmagania, ginący ludzie – byliśmy gotowi na to wszystko. Można powiedzieć, że na tym polegała nasza praca. Ale na razie tonęliśmy, a nie walczyliśmy. Sytuacja wymykała się spod naszej kontroli. Trzeba patrzeć na rzeczywistość trzeźwo. Zagubiliśmy się.

Nie wiedziałem nawet, jak natrafić na grunt pod nogami, bo nie pojmowałem, co spowodowało, że go utraciliśmy. Wszystko było jak za mgłą: złośliwa seria przypadków, niezauważalne pogarszanie się sytuacji za każdym nowym zdarzeniem. Trochę tak jak czasami przy stole ruletki, kiedy się czuje, że dobre liczby nie wychodzą, bo los postanowił, że dziś się przegrywa i że nic nie wyjdzie.

Bez naszej wiedzy wszystko się wzajemnie powiązało. Ten ciąg wypadków osłabiał nas stopniowo, choć nie potrafił zmusić do opuszczenia rąk. W rezultacie przeszliśmy przez serię możliwych do zniesienia kłopotów, które pozbawiły nas w znacznym stopniu koniecznych do przeżycia zapasów i pogrążyły w gównie po uszy.

Wstałem i przeciągnęłem się z głębokim westchnieniem. Co za historia! Czyżbym majaczył? Gdzie to było przedtem? Być może brakowało nam po prostu szczęścia. Jak się tego dowiedzieć? Wszystko było zafałszowane.

Wiatr znad rzeki poruszał moskitierą na wprost mojej twarzy i pieścił mi plecy zimnym powiewem. Urządziliśmy biwak na gołym brzegu, w miejscu obszernym niczym plaża, nieco zakrzywionym, gdzie rosło kilka drzew. Ściana lasu oddalona była o jakieś sześćdziesiąt metrów.

Dwie moskitiery i jedna plandeka zastępowały nam dom na piaszczysto-trawiastej plaży. A wokół, w nieskończoność, tylko duszący las…

– Trzeba się stąd zmywać – szepnąłem.

Kiedy tylko sformułowałem tę myśl, stała się ona oczywista. Było to takie proste. Wydawało się, że szczęki pułapki zaciskają się. Wystarczyło uciekać, biegnąc w przeciwną stronę. Przejść tę samą drogę w odwrotnym kierunku. Wyjść z dżungli, przedostać się do Konga, do Powszechnej Faktorii Handlowej. Albo nawet jeszcze dalej, bo naprawdę już miałem dość tego zadupia. Co stało na przeszkodzie, by zawrócić, poza naszym głupim i irracjonalnym uporem? Oczywiście, było jeszcze pragnienie zemsty za Tatave. Ale przed nami nie było przeciwnika! Nikt nie wiedział, gdzie go szukać! Nie tchórzyliśmy, tylko na zimno stwierdzaliśmy, że sytuacja była bez wyjścia, że prowadziła do śmierci w imię niczego, i postanowiliśmy z tym skończyć.

***

Tak! Tak! Oczywiście! Wrócimy z naszymi sześcioma kłami, które, dodajmy przy okazji, z nawiązką opłacą poniesione koszty.

Przepajały mnie radość i ulga, jak gdybym pozbył się ogromnego ciężaru. Znalazłem wyjście. Było oczywiste, jasne, dziecinnie proste.

Maty, wilgoć, straszliwa cisza dżungli, wszystko to nagle stało się tymczasowe i przestało tak dokuczać. Odwrót oznaczał przywrócenie całej sytuacji do jej normalnych wymiarów. Wypad wyrośniętych harcerzy w pogoni za przewrotnym słoniem, który trochę za bardzo dał im się we znaki. Przy okazji załatwiliśmy sobie kilkadziesiąt kilogramów kości słoniowej.

Najtrudniej będzie przekonać mojego upartego jak muł kumpla. Paulo nigdy nie zadał sobie trudu, by sprawdzić albo zrozumieć, czy świat, w którym działał, był szalony, nielogiczny, niebezpieczny czy jakikolwiek inny. Dla niego takie kwestie nie istniały. Szedł do przodu i rozwiązywał każdy napotykany problem, kolejno, nigdy nie zadając sobie pytań na temat jego wagi, kształtu czy rozmiarów. Jego jedynym dążeniem zawsze było: iść dalej do przodu, ciągle dalej. Kiedy przyjdę mu powiedzieć: "Dajmy spokój, spieprzamy stąd!", spojrzy na mnie dziko i powie, że skoro się łamię, to mogę sobie wziąć pirogę i zostawić go tu polującego samotnie i żebym wreszcie przestał mu zawracać głowę. Jeszcze dobrze, jeżeli pod wpływem niesmacznego śniadania nie zacznie strzelać, by przyśpieszyć mój odjazd.

Chciał dostać M'Bumbę po prostu dlatego, że wyruszył na jego poszukiwanie. Poza tym, byłem tego pewien, marzył o swoim cmentarzysku, mówił o nim coraz częściej. Według niego, jeżeli gdziekolwiek istniało, to musiało to być w tym gnijącym i tajemniczym lesie. Kiedy Paulo wbił coś sobie do głowy, zawsze było trudno go od tego odwieść. Ale kiedy zawładnęło nim marzenie, to już potrzebny był prawdziwy wyczyn. Musiałem przygotować całkowicie pewne, dyplomatyczne argumenty. Do jutra rana.