Выбрать главу
***

Montaignes stanie po stronie Paula, to jasne. Odkąd mocnym głosem oznajmił, że idzie z nami, po śmierci małego kuchcika ta gra zawładnęła nim całkowicie. Głęboko przeżywał wszystkie wydarzenia tej ekspedycji. Jeszcze mniej niż my zdawał sobie sprawę z aberracji, bo brakowało mu doświadczenia. Ponadto najwyraźniej podobało mu się życie w dżungli.

Wśród intelektualistów w okularach częsty jest taki mały kompleks Tarzana. Montaignes był zachwycony, że tak dobrze i skutecznie daje sobie radę w tym środowisku. Praktycznie stosował tu swoją inteligencję i był zadowolony widząc, że to działa, jak gdyby pierwszy raz zdarzyło mu się jej użyć do czegoś innego niż myślenie.

Przeżywał tu wielkie chwile i z pewnością bardzo chciał, by potrwało to dłużej, a chociaż był takim filozofem, nie miał wiele więcej rozsądku od nas. W czasie dyskusji będzie poważnym przeciwnikiem.

Ale byłem pewien, że ich przekonam. Tak czy inaczej było to konieczne. Poza tym miałem już gotowy plan: pozwolę na kontynuowanie ekspedycji jeszcze przez kilka dni, aż dotrzemy do Jeziora Dinozaurów. Kiedy Montaignes zobaczy to swoje cholerne jezioro, będzie bardziej skłonny do powrotu. Taki był nasz cel od dawna i mogło to tworzyć złudzenie, że osiągnęliśmy jakiś rezultat. Spowodować to musi pewną ulgę, jakby rozprężenie, które wykorzystam, by zarządzić odwrót. Spryt i dyplomacja, oto hasło chwili.

***

Uspokojony opracowanym planem i myślą, że wkrótce wszystko się zakończy, wyśliznąłem się spod moskitiery i usiadłem na ziemi koło ogniska. Nalałem do menażki wody z bidonu, plastikowego obrzydliwego pojemnika, którego smakiem przesiąkała woda, i umocowałem ją nad ogniskiem do zagotowania.

Nie mieliśmy już nawet kawy. Od pewnego czasu nasze gorące napoje robione były na wywarze z jakichś gałązek i ziaren, które dały nam Małe Ludziki. Smakowało trochę herbatą, trochę pieprzem i jeszcze jakimiś nie określonymi rzeczami. Może byłoby to i smaczne z cukrem, ale nie mieliśmy już nawet cukru…

***

Wracać, oczywiście! Rozwiązanie było tak proste, że ogarnął mnie cichy śmiech i zaśmiewałem się pochylony nad swoim naparem. Ale byliśmy głupi! Przecież powrót to najlepsze rozwiązanie dla wszystkich! Dla tych dwóch wariatów, dla mnie, dla Małej.

Nie chciałem więcej, żeby moja księżniczka narażona była na te wszystkie niebezpieczeństwa. Uważałem, że jak na dziecko i tak już przeżyła zbyt wiele. Nieźle wyszła ze swojej ostatniej przygody i jej ręka goiła się jak należy, ale jeśli ktoś ucierpiał w tej całej historii, to z pewnością ona.

Poza tym był jeszcze nasz związek. Jeszcze jedna nienormalna rzecz. Podobnie jak poprzednio, nie mogłem zaprzeczyć, że mnie pociągała i że w myślach żywiłem dla niej ogromną, zadziwiającą czułość. Może był to kolejny urok, jeszcze jeden rezultat napięcia, jakie towarzyszyło nam w czasie tego polowania? Musiałem przekonać się co do tego po powrocie, w bardziej normalnych warunkach.

***

No to już. Decyzja zapadła. Wracamy. I odwrót zacznie się natychmiast po wschodzie słońca. Nie było już mowy o dotarciu nad jezioro ani o kilku dodatkowych dniach. Trzeba działać szybko: jutro rano sprawdzę zapas benzyny, zwołam wszystkich i ruszymy.

Ja dowodziłem tą ekspedycją, do mnie więc należała decyzja, czy mieliśmy kontynuować, czy zawrócić. Nigdy nie sformułowana głośno umowa między Paulem a mną stanowiła, że zawsze dowodziłem w zakresie "wypadów" i "działań zbrojnych" i że podporządkowałem się jemu w sprawach handlowych i w razie kłopotów. Paulo zawsze uznawał ten podział, toteż uzna go i tym razem.

Zresztą, jeżeli tamci dwaj by się stawiali, gotów byłem w sposób chytry i dyplomatyczny dać im w głowę i załadować na dno pirogi. Jazda! W tył zwrot! Cała naprzód!

Myśl ta uspokajała mnie w sposób niewiarygodny. Mało brakowało, a byłbym wszystkich obudził, żeby oznajmić im dobrą nowinę i zachęcić do natychmiastowego załadowania pirogi. "Ach, Elias, nie ma co, kiedy myślisz, to coś z tego jest! I pomyśleć, że są tacy, co uważali cię za ciemnego chama!"

***

Żeby to uczcić, zrobiłem sobie coś w rodzaju papierosa. Oczywiście nie mieliśmy już tytoniu, więc tym razem znowu tropiciele dali nam jakąś dziwną mieszankę, z daleka przypominającą tytoń do cygar, z pachnącymi ziarenkami, które wydzielały obrzydliwy, słodkawy dym. Przez dłuższą chwilę pociłem się, usiłując umieścić wystarczającą ilość tej substancji w środku kartki wyrwanej z kalendarzyka, najcieńszego papieru, jakim dysponowałem. Starałem się, denerwowałem, siedząc samotnie przed ogniskiem zużyłem całe litry śliny, zanim wreszcie udało mi się uzyskać coś białego o nieregularnych kształtach, ale całkiem nadającego się do palenia.

– Aaach!…

Wyciągnąłem z ogniska małą gałązkę, zapaliłem od niej swojego peta i odrzuciłem ją do ognia. Strzelił wyższy nieco płomień, oświetlając na chwilę okolicę. Wówczas nagle ujrzałem lśniący pysk ogromnego krokodyla, o dwa metry ode mnie! Był to ludojad o bardzo ciemnych łuskach, z długimi stożkowatymi zębami, groźnie rozmieszczonymi wzdłuż całej szczęki. Jego wilgotne oczy błyszczały w świetle ognia.

Głowę zwrócił ku mnie. Wsparte na przednich łapach znieruchomiałe ogromne ciało ginęło w ciemnościach i wśród traw.

Moja ręka wsunęła się pod moskitierę i chwyciła karabin, leżący koło resztek materaca. Wycelowałem w potwora, wrzasnąłem i wystrzeliłem.

Mój krzyk i odgłos wystrzału spowodowały natychmiastowe zamieszanie. Pojawił się przede mną Paulo, w podkoszulku, z karabinem w dłoniach:

– Elias! Elias! Gdzie? Gdzie?

Montaignes wygrzebał się spod moskitiery, również z karabinem, bezskutecznie usiłując jedną ręką założyć swoją opaskę:

– Co się stało?! Paulo! Elias!

Krokodyl padł jak kloc, pysk rozlecial się na kawałki.

– To nic! To nic! Spokój! – wrzasnąłem. – Zabiłem krokodyla! Już dobrze! Spokój!

Montaignes wygrzebał się wreszcie i zapalił swoją wielką latarkę, jedną z ostatnich, które jeszcze działały, jako że – jak łatwo się domyślić – brakowało nam także baterii. Krąg białego światła otoczył ohydnego trupa ludojada. Czoło było w kawałkach, nie zostały nawet oczy. Jego wielkie cielsko koloru khaki, dające czarne odblaski, wypustki na grzbiecie, w kształcie wielkich zębów piły, schodzące aż po czubek długiego, grubego ogona, wszystko to było obrzydliwe. Łapy, żałośnie oklapłe, szerokie i potężne, zakończone były mocnymi pazurami.

– Świństwo! – warknął Paulo. – Nie powiesz mi, że to nie jest ohydne! Te paskudztwa są dobre tylko na torebki.

Nagle Mała zaczęła wrzeszczeć. Montaignes natychmiast skierował latarkę w jej kierunku. Światło odszukało ją, wydobyło z mroku najpierw moskitierę, potem Małą, z wyciągniętą ręką, a dalej, o niecałe dwadzieścia metrów, wydłużone kształty dwóch krokodyli.

– Popatrz na te ścierwa! – warknął Paulo zdenerwowany.

Oba ludojady czołgały się po brzegu, bardzo powoli, przesuwając to jedną łapę, to drugą i obracając przy każdym kroku szerokim ruchem wielkie półotwarte pyski to na prawo, to na lewo.

– Czego one chcą? – spytał mnie Montaignes, kierując na nie światło latarki. – Dlaczego podchodzą tak blisko obozu? Czy takie są ich zwyczaje?

– Nie. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.