Paulo z hałasem grzebał wśród sprzętu, mamrocząc przekleństwa pod adresem gadów.
– Ej, Mały – zawołał – mógłbyś mi poświecić?… Dziękuję. Paulo wyciągał dynamit. Wziął jedną laskę, po czym otworzył pudełko z zapalnikami.
– Hę! Hę! Hę! – rechotał – Skurwiele! Ja im pokażę!
Wyciągnął zapalnik, starannie wcisnął lont do środka małego walca, wsadził sobie zapalnik do ust i zagryzł parę razy, żeby lont nie wypadł. Robił to wszystko z wyraźną rozkoszą. Następnie rozpakował laskę dynamitu z jednej strony, uważnie, wysuwając język. Delikatnie zrobił mały otwór w środku, wsunął weń zapalnik i z powrotem naciągnął papier, strojąc przy tym miny pensjonarki.
– Przyszliśmy wystawić dupy na powietrze, co?! – ryknął co sił w płucach. – Ja wam je ogrzeję!
Podbiegł do nas, w kalesonach i podkoszulku, przyciskając dynamit do serca.
– Oświetl mi je, Mały! Żebym widział, gdzie są!
Montaignes skierował swoją latarkę na zwierzęta. Gady przeszły dwa metry w naszą stronę. W snopie światła ich oczy błyszczały jak małe pomarańczowe reflektorki.
– Kryjcie się! – ryknął Paulo.
Zapalił lont od płonącej szczapy. Rozległo się skwierczenie. Cofnęliśmy się i przykucnęliśmy. Paulo, z wysoko uniesionym podbródkiem, z palącym się lontem na wysokości oczu, cieszył się niczym stary kawalarz.
– Witajcie, krokodyle! – wrzeszczał. – Dziś czternastego lipca! Dobrze je oświetlaj, Mały! Niech obywatele widzą, jak wylatują w powietrze!
Rzucił laskę, ruchem zawodowca, tuż przed krokodyle, w kręgu światła, i w sekundę potem wszystko wybuchło. Eksplozja koloru krwi. Wokół przelatywały kawały mięsa. Dopadł nas podmuch, gorący i piaszczysty, ogłuszając mnie. Paulo koło mnie śmiał się dziko, chociaż go nie słyszałem. Ogarnął nas gryzący, upajający zapach dynamitu.
Potrzebowałem kilku minut, by odzyskać słuch. Wstrząśnięty Montaignes potrząsał głową i śmiał się.
– Ale potęga! Niezły pokaz siły, mój drogi!
– Dziękuję, dziękuję – odpowiadał rozanielony Paulo-Skromniś. – Nie będą już przyłazić i budzić mnie po nocy. Nawet już spać spokojnie nie można. Kurewska dżungla!
Nastawiliśmy sobie wody na herbatkę "Mały Ludzik", opowiadając jakieś głupstwa. Cały incydent posłużył wzajemnemu pogodzeniu się, ale nagle zaintrygowały nas głuche odgłosy i szelesty, rozlegające się dookoła.
Montaignes zapalił latarkę. Hałas dobiegał od strony brzegu. Około trzydziestu krokodyli, długich, ogromnych, wijących się, powoli zmierzało w naszym kierunku, krok za krokiem. Po lewej zobaczyliśmy inne cienie poruszające się na brzegu. Montaignes odwrócił się. Nie było wątpliwości, tam też coś się kłębiło…
– Spływamy stąd – rozkazałem. – Zabierajcie żarcie i amunicję. Szybko!
Mała przytuliła się do mnie, przerażona. Powietrze przepełnione było coraz wyraźniejszymi szelestami. Niektóre krokodyle widać już było mimo ciemności.
– Zabierzcie wszystkie latarki!
– Mam dynamit.
– Jazda!
I jak najszybciej ruszyliśmy w kierunku przeciwnym do rzeki i tego, co z niej wyłaziło. Mała biegła z ręką wczepioną w moją koszulę. Wokół nas trawa aż ruszała się. Nie mogłem zrozumieć. Ile ich było? Sto? Więcej?
Dotarliśmy do podnóża drzewa odpowiedniej grubości, o gałęziach w miarę dostępnych, jakieś pięć czy sześć metrów nad ziemią.
– No, Mała, właź!
Jedną ręką podniosłem ją, trzymając pod pośladkami, i popchnąłem w górę. Chwyciła się pnia i w dwóch ruchach dotarła do gałęzi. Montaignes zaplątał się, usiłując nałożyć przepaskę.
– No, prędzej! Ruszaj się!
Chwycił się pnia i szybko wspiął do góry. Miałem wrażenie, że za plecami poruszała się już cała plaża: odgłosy czołgania się, szuranie po piasku…
– Właź, Paulo, szybko!
– Ty właź!
– Nie wygłupiaj się, właź!
Popchnąłem go i chwyciłem drzewo zaraz po nim. Kiedy dotarł na górę, siadł okrakiem na gałęzi, zwinniejszy ode mnie, i wyciągnął do mnie rękę, żeby mi pomóc. Usiadłem koło Małej. Montaignes i Paulo siedzieli na dwóch innych gałęziach. Zerknąłem w dół.
Był już najwyższy czas. Pierwsze krokodyle były oddalone o około trzech metrów. Montaignes skierował światło w kierunku brzegu i wówczas, uczepieni naszych gałęzi, zdaliśmy sobie w pełni sprawę z koszmaru.
Cała plaża aż kipiała od tych potworów. Pokrywały ją szczelnie, na ogromnej przestrzeni. Wszystkie posuwały się naprzód tym dziwacznym krokiem, powolnym i pewnym. Przy naszym drzewie było ich pełno. Ocierały się o pień. Słychać było kłapnięcia paszczy i oślizłe tarcia.
Wkrótce u naszych stóp było ich z pięćdziesiąt. Mała, wciśnięta pomiędzy mnie i drzewo, drżała bezustannie.
– To niemożliwe – mamrotał Paulo. – To niemożliwe…
Krokodyle potężnymi ciosami zaczęły walić ogonami w drzewo, ciosami, które wprawiały pień w drżenie i przerażały Małą. Podobnie jak pozostali miałem nieprzepartą ochotę, by strzelać w tę masę, ale choć niezwykle potężne, nasze karabiny strzelały pojedynczymi pociskami. Jedna kula na zwierzę; ledwo starczyłoby nam amunicji, by oczyścić brzeg. Nie miało to sensu. Potrzebny byłby tu ciężki karabin maszynowy.
Nasi napastnicy uspokoili się i zaczęli się powoli wycofywać, widocznie rozumiejąc, że byliśmy dla nich zbyt wysoko. W białym snopie światła latarki patrzyliśmy, jak rozwalają nasze obozowisko. Moskitiery leciały w strzępy, materace były rozrywane na kawałki. Cała ciżba kłębiła się w miejscu, gdzie zastrzeliłem pierwszego. Aż dobiegały do nas odgłosy kłapania szczękami podczas uczty. Od chwili, kiedy się to wszystko zaczęło, instynktownie zmusiłem się do zachowania całkowicie zimnej krwi, ale teraz czułem, że słabnę.
Co się tu znowu działo? Skąd przyszły te wszystkie potwory? Jak to się stało, że zebrały się do ataku na nas? Co za koszmar był znowu naszym udziałem?
– To niemożliwe… To niemożliwe… Jutro zmywamy się z tego zasranego kraju. Co? Powiedz, Elias? Spływamy, dżungla oszalała.
Wstawał księżyc, pełny i biały, rzucając siną poświatę na ludojady. Po lewej, dosyć daleko, rozległy się wrzaski, przenikliwe i przerażone.
– To jeden z Małych Ludzików – powiedział Paulo. – Poszukaj go, Montaignes.
Snop światła zaczął myszkować, dopadł większego skupiska krokodyli, ogromnego ruchomego stosu wielkich, zielonych, błyszczących ciał.
– O kurwa, wpadł! – jęknął Paulo.
Krokodyle napierały, naciskając na cienki pień młodego drzewa, który uginał się pod ciężarem. Zaczepiony rękami i nogami, z głową uniesioną ku niebu, jeden z Małych Ludzików wył. Krokodyle były niecałe dwa metry poniżej i drzewo, stopniowo, wydając mrożące krew w żyłach trzaski, pochylało się coraz bardziej.
Trach! Przegięło się o dobrych dziesięć centymetrów. Mały Ludzik podciągnął się i rozpaczliwie zamachał swoimi małymi nóżkami, z całej siły opasując pień. W niewiarygodnym wysiłku jeden z potworów, spośród dziesiątek kotłujących się, sprężył się i skoczył do góry, wysuwając pysk pionowo. Szczęki zacisnęły się parę milimetrów od małych stóp naszego tropiciela. Otworzyliśmy ogień.
Nadal wyjąc jak zarzynane zwierzę Mały Ludzik w końcu oplótł nogi wokół cieniutkiego pnia. Dlaczego nieszczęsny wybrał właśnie to żałosne drzewko? Był to potworny błąd. Ludojady kłębiły się u jego stóp, włażąc na siebie wzajemnie tymi okropnymi, wężowymi i pozornie nieczułymi na wszystko ruchami. Ich wielkie cielska ześlizgiwały się jedne z drugich i opadały na ziemię. Rozglądały się wtedy dokoła, z otwartą paszczą i, nadal powoli, ponownie ruszały naprzód. W krótkim czasie były ich już trzy albo cztery warstwy, niczym kłąb gigantycznych i nastroszonych łuskami węży, oślizłych, z okropnymi szczękami i wydających przerażające pomruki.