Выбрать главу

U naszych stóp ludojady kłębiły się setkami, zajęte swoją obrzydliwą ucztą. Montaignes zgasił latarkę, która zaczynała już słabnąć. Zresztą nie chcieliśmy nic widzieć. I tak słyszeliśmy żucie, płynne odgłosy miażdżonego mięsa i trzask łamanych kości, dobiegające ze środka orgii… Dochodził nas wstrętny odór błota i mięsa, który wkrótce stał się nie do zniesienia. Oddychaliśmy ustami. Paulo po prostu zatkał sobie nos.

Gałąź boleśnie wbiła mi się w ciało. Ramię, którym otaczałem drzemiącą, otępiałą Małą, miałem sztywne i obolałe. Biedaczka, ciągle jeszcze otrzymywała ciosy. Musiałem być stuknięty, że ją tu przyprowadziłem!

Montaignes zdjął opaskę i starał się czymś zająć.

– Chcesz pospać? Może cię trzymać? – zaproponowałem.

– Nie. Kiedy tylko zamykam oczy, lepiej słyszę i chce mi się rzygać. Co będzie dalej?

– O świcie! – wtrącił Paulo. – To się skończy o świcie. Będą chciały poleżeć na słońcu. Znajdziemy sposób, by dostać się do pirogi i zwiać stąd.

– Tak – potwierdził Montaignes. – Odejdziemy nie patrząc na boki.

– Która może być godzina?

– Nie wiem. Trzecia? W każdym razie środek nocy, do świtu jeszcze daleko. O rany, ale mnie boli dupa!

Minuty płynęły jedna za drugą, każda bardziej uciążliwa dla mięśni i nerwów. Roznosiła mnie chęć ruszenia się, biegania, skakania, rzucenia się na te potwory, wyrąbania sobie drogi maczetą, może w połowie drogi zostałbym złapany i zjedzony żywcem, ale móc się wreszcie ruszyć! Samo niebezpieczeństwo nie zatrzymałoby mnie. Ale mroziła mnie myśl o jatce tam, na dole, i o żarłocznym mlaskaniu tych skurwieli. Skończyć wśród nich? Nad tym trzeba było się zastanowić. Mogłem przynajmniej wytrzymać do świtu. Wówczas, jeśli sprawy się nie ułożą, coś wymyślę, żeby dotrzeć do pirogi.

Starałem się skupić na możliwych trasach ucieczki i na koniecznych fortelach, zapewniających wszystkim maksimum bezpieczeństwa, i zastanawiałem się też, na wypadek prawdziwej katastrofy, jak z tego wydostać się samemu. Zajmowało to mój umysł i pozwalało lepiej znosić bieg wydarzeń.

Widziałem, jak Paulo, w mroku, obserwuje pole walki, ocenia odległości i intensywnie myśli: robił to samo co ja.

***

Wreszcie niebo rozjaśniło się. Nadchodził nowy dzień, niosąc ze sobą nadzieję. Ku naszej nieopisanej uldze bardzo szybko wydało się, że horda krokodyli wycofuje się. Zdaliśmy sobie sprawę, że większość potworów kieruje się ku rzece. Były tłuste, ogromne, długie niczym pnie drzew, minimum pięcio -, a najczęściej siedmiometrowe.

– Odchodzą, co? Odchodzą? Powiedz mi, że odchodzą!

– Tak. Nie ma wątpliwości. Wracają do rzeki.

Pobojowisko zostało oczyszczone. Jeśli nie liczyć dołów w ziemi i tysięcy śladów pełzania, praktycznie nie pozostało nic po masakrze i po uczcie. Tam, na brzegu, zaczynały się tłoczyć. Najpierw jeden wśliznął się do rzeki, potem drugi. Teraz wycofywały się już ze wszystkich stron.

Ogarnęła mnie ogromna ulga. Skurwysyny! Ale nam dały!

– Och! Zobacz! Mały Ludzik!

Montaignes wskazywał palcem oddaloną o jakieś sto metrów od nas małą ludzką postać, u stóp drzewa, z którego właśnie zeszła. Łażące nie opodal jakieś dziesięć krokodyli, o dwadzieścia metrów dalej, nie zwracały na nią najmniejszej uwagi. Mały Ludzik długo rozglądał się wokoło, po czym puścił się biegiem w kierunku rzeki.

– Co on wyrabia? – warknął Paulo. – Tutaj! Ej, wielkoludzie! Chodź do nas!

Mały Ludzik biegł co sił w malutkich nóżkach, z torsem wygiętym do tyłu. Nagle skręcił, by ominąć miejsce, gdzie zebrały się krokodyle, i zniknął nieco dalej nad brzegiem rzeki.

– Chce je zajść od tyłu czy co, idiota jeden? To był syn! Tak kretyńsko zachowuje się tylko syn. To ojciec zginął tej nocy… Patrz, jest!

Mały Ludzik nagle stanął na brzegu, koło pirogi.

– Jasna cholera, co on wyrabia?

Rzucił się do przodu, w wodzie po kolana, trzymając cumę pirogi w ręku, po czym wdrapał się do lodzi. W dwóch susach znalazł się przy silniku, podczas gdy piroga ruszyła z prądem. Wśród masy krokodyli przeszedł jakby dreszcz nowej energii. Całe ich dziesiątki stojące na brzegu nagle weszły do wody powolnymi wężowymi ruchami. Nie sposób było już zliczyć ich podłużne kształty tuż pod powierzchnią wody.

– Płyną do niego! – wykrzyknął Montaignes. – Dureń!

Mały Ludzik wyprostował się na rufie pirogi; stojąc okrakiem nad silnikiem i utrzymując równowagę na burcie. Obszernym ruchem pociągnął sznurek rozrusznika, nie udało mu się, rozejrzał się wokoło i ponownie założył sznurek.

Nadpływały w jego kierunku ze wszystkich stron, bez pośpiechu. Jeden dotarł do pirogi i zachybotał nią uderzeniem ogona. Rozbujała się niebezpiecznie. Mały Ludzik odważnie utrzymał równowagę nad silnikiem i wysiłkiem całego ciała szarpnął za sznurek. Silnik zakrztusił się, po czym zawarczał.

– Złodziej! – ryknął Paulo.

Mały Ludzik przez chwilę walczył z rączką gazu, po czym dał całą naprzód.

– Nasze kły, do cholery! Piroga!

Piroga jak strzała przemknęła piętnaście metrów i gwałtownie uderzyła w potężną ciemną i żółtą masę ludojada, który wyskoczył z wody prosto przed nią. Zakręciła się w miejscu. Gigantyczny ogon wydobył się z wody i wywrócił ją. Silnik zadławił się i umilkł.

Mały Ludzik pojawił się na szczycie kadłuba, uczepiony oburącz. Dookoła zabulgotało, po czym najpierw tył, a potem przód pirogi uniosły się. Biedak rozpaczliwie usiłował drapać się w górę, ślizgając się po mokrym drewnie. Ale drewno pękło. Wówczas wrzeszcząc runął w tył i pochwyciły go potwory.

Część czwarta

Potem jak we śnie, milcząc, z niewidzącym wzrokiem, przeszukaliśmy brzeg opuszczony przez potwory. Nikt nie był w stanie wykrztusić słowa. Bladzi, w spiekocie wczesnego ranka, długo błądziliśmy po tym, co kiedyś było naszym obozowiskiem, chodząc tam i z powrotem bez celu i pełni niepokoju.

Nad dżunglą znów panował dzień i spokój, co przywracało właściwe wymiary naszym wspomnieniom. Tu, na tym spokojnym i bezludnym brzegu, przeżyliśmy kataklizm, potworną masakrę dwóch ludzi, rozpasanie tysięcy krokodyli ogarniętych szaleństwem.

Bo były szalone! Że zaatakuje kogoś krokodyl, któremu zakłócono spokój w jego zatoczce, to rzecz normalna, na którą musi być przygotowany myśliwy w dżungli. Od biedy można sobie wyobrazić nagłą agresję ze strony dziesięciu jaszczurów, czymś podnieconych.

Ale setek? Dwóch czy trzech tysięcy?

To nonsensowne, niemożliwe. Było nie do przyjęcia, żeby taki koszmar mógł zaistnieć. Zmasowany atak krokodyli nie był zarejestrowany, nie istniał w rubryce "ryzyko" przyrody. A przecież pamiętaliśmy dobrze.

Rany boskie! To cała przyroda oszalała! Wszystko mówiło mi to już od dawna. Ten las nie był zwyczajnym lasem. Co miały oznaczać te długie okresy ciszy, zbyt ciężkie i jakby martwe, które niekiedy trwały po parę godzin? Co miały oznaczać te histeryczne skrzeczenia ptaków, tysięcy ptaków, których nie widzieliśmy, a które ogłuszały nas całymi dniami? Co miały oznaczać te zbyt piękne kwiaty? Te nierzeczywiste klejnoty botaniki, które Montaignes określał jako nadzwyczaj rzadkie i których całe pola znajdowaliśmy pod wielkim sklepieniem?. A te posplatane formacje roślinne, upstrzone czarnymi dziurami, zbyt przepastnymi, zbyt wyszukanymi? Wszystkie te zwierzęta, które zbliżały się do nas, pozwalały się zabijać z łagodnością, zadziwiającą dla Małych Ludzików, albo które przekształcały się w niewyobrażalne potworności po zapadnięciu nocy…