Uniosłem rękę zamaszystym ruchem. Maczetą rozcięła świni pół gardła. Zwierzę rzuciło się do ucieczki, nie panując już nad ruchami. Rzuciłem się na nią, moje dłonie zacisnęły się na szorstkiej sierści jej grzbietu. Podciąłem jej nogę i wrzeszcząc przewróciłem ją. Zwierzę chrząkało z przerażenia, wydając wysokie, cienkie dźwięki. Z arterii na szyi tryskały długie czerwone strugi. Zamierzyłem się, ponownie ciąłem maczetą i tym razem ostatecznie poderżnąłem gardło.
Kiedy odnalazłem swoich towarzyszy, potrząsnąłem nimi, żeby rozpalili ogień. Razem z Małą, bez słowa, oprawiliśmy świnię, po czym upiekliśmy ją, a skórę rozwiesiliśmy do suszenia, przewidując możliwość jakiegoś zastosowania jej w przyszłości.
Po raz pierwszy od dawna mieliśmy gorący posiłek, co wywołało doznania, o których już zapomnieliśmy. Od tamtej nocy z krokodylami nie przypominałem sobie, żebym cokolwiek jadł ani też żadnego zbiorowego posiłku. Od tamtego czasu nie rozmawialiśmy też ze sobą. Byliśmy razem, a jednocześnie każdy był sam, pochłonięty własnymi myślami, trzymając się w grupie wyłącznie instynktownie, ze względu na wrogość otoczenia, nie utrzymując z pozostałymi prawdziwego kontaktu.
Ile czasu mógł trwać ten marsz w szoku? Przyglądając się teraz moim towarzyszom, wyzwolony dzięki całodziennemu wysiłkowi i kojony myślą o tym, który mnie czekał nazajutrz, mogłem ogarnąć bezmiar ich upadku. Byli chudzi i wygłodniali. Pożerali swoje porcje mięsa niczym zdziczałe gryzonie, rozszarpując je zębami, bez słowa, i wydając pomruki zadowolenia.
Kiedy się nasycili, bardzo szybko ułożyli się, skuleni, na ziemi, w tym samym miejscu, gdzie jedli.
– Dziękuję, Elias – powiedział Paulo głupawo, ze starczym uśmiechem. – Było bardzo dobre.
I otępiali pogrążyli się w drzemce.
Moja samotność skończyła się dopiero na trzeci dzień.
Wykarczowałem już wszystkie krzewy i rzuciłem je na kupę, na uboczu. Byłem nad brzegiem jeziora, ścinając bambusy i układając je w równy stos, ocierałem pot z czoła i trzymałem nogę na moich trzcinach – było tam dobrych pięćdziesiąt pni – przeklinając deszcz, kiedy zauważyłem przed sobą sylwetkę Paliła…
– Policja! – powiedział. – Ma pan zezwolenie na wyrąb lasu?
Oczy miał podkrążone, policzki blade i zapadnięte. Jego wielkie oczy jeszcze bardziej niż zwykle wychodziły z orbit. Długie ubłocone włosy, zlepione deszczem, początki szarej i twardej brody… Dwie głębokie bruzdy wycieńczenia ściągały wargi ku dołowi.
Podciągnął szmatę, służącą mu za spodnie, i podrapał się po brodzie.
– Jeżeli pan architekt łaskaw – powiedział powoli – może mógłby wyjaśnić mi swój plan. Bo prawda, gdyby się okazało, że też mógłbym uczestniczyć… Jeżeli nie przeszkadzam.
Stary Paulo! Był znowu ze mną. Wycieńczony, wynędzniały, u kresu sił być może w jeszcze większym stopniu niż pozostali, ale na nogach i gotów do działania! Ogarnęła mnie radość i roześmiałem się mimo woli.
– Dobra, zrozumiałem – zdenerwował się od razu. Wysoko podniósł rękę. – Nabijaj się ze mnie! Głośno! Dasz sobie radę beze mnie, proszę! Dalej, ścinaj drzewa! Sam sobie znajdę robotę!
– Ależ, Paulo…
– Kutas! Egoista! Świnia! Pójdę zdychać trochę dalej, żeby panu architektowi nie przeszkadzał smród! Budowniczy! Kretyn!
W oczach miał taką iskierkę zdradzającą, że żartuje, nie za bardzo, ale jednak, więc pozwoliłem mu dokończyć skecz.
– Drwal… Pracownik fizyczny… Tarzan od siedmiu boleści!
Śmiałem się. Dobrze mi było ze świadomością, że jest przy mnie. Dawało mi to pociechę, przyjemne i optymistyczne uczucie, które przynosiło mi niesamowitą, ulgę. Czekające nas ogromne trudności, praca do wykonania, trudna sytuacja: wszystko to betka, skoro Stary był tu i się śmiał!
Kazałem mu usiąść i podzieliliśmy się zimnym mięsem, które ze sobą zabrałem, popijając kwartą wody z jeziora. Na razie nie było niczego lepszego. Potem wytłumaczyłem mu.
– Fort? – zapytał. – Czyli prawie zamek warowny? Tutaj?
– Tak. Tutaj.
– OK! Jestem z tobą. Mały. Poza tym…
Położył mi na piersi palec wskazujący ruchem starego nauczyciela.
– Zapamiętaj sobie. Mały, że moje doświadczenie ci się przyda. Wybudowałem coś takiego w latach pięćdziesiątych w Gujanie. A poza tym, masz: zbudowałem jeszcze jeden, niedaleko stąd, w Togo, w sześćdziesiątym drugim, z wojskiem… Jestem z tobą, Mały. Wytłumacz mi, co zamierzasz zrobić…
I rozpoczęliśmy budowę, ogromną, w samym sercu dżungli.
Mała i Montaignes dołączyli do nas tego samego dnia, i roboty trwały miesiąc, dokładnie: trzydzieści trzy dni.
Nie zwlekając rozpoczęliśmy z Paulem budowę tymczasowego schronu, wystarczająco wygodnego, by każdy miał sucho i mógł odpocząć. Podłogę wykonaliśmy z bambusów położonych na ziemi i podtrzymywanych po bokach kołkami z tego samego tworzywa wbitymi w ziemię. Całość wciśnięta była pomiędzy dwa sereczniki, co pozwalało wykorzystać te ostatnie jako słupy trzymające dach. Tego wieczoru noc zaskoczyła nas, kiedy pod kierunkiem Małej pletliśmy liście palmowe, ale nikt nie przerwał pracy. Nie chcieliśmy spać inaczej, jak pod własnym dachem. Zrobiliśmy szkielet stropu, również z bambusa, rozpięty pomiędzy pniami obu drzew za pomocą lian i podtrzymywany cienkimi słupkami stojącymi dookoła naszej podłogi. Mieliśmy więc kraty zamiast ścian. I opadający na dwie strony dach.
Dwie czy trzy godziny pracy po ciemku i schron był gotowy. Mała przyrządziła nam posiłek, który zjedliśmy już "wewnątrz". Każdy pogrążony był jeszcze we własnych myślach, ale wiedziałem, że uczyniliśmy ważny krok naprzód. W ciągu paru godzin grupa wzniosła schronienie: czworobok zapewniający tylko względne bezpieczeństwo, lecz będący naszą własnością. Trochę wysiłku i kładąc się spać odczuwaliśmy rozkosz, kiedy nie spadały już na nas krople wody. Stąd, z tej chatki, wszystko było możliwe. Ciąg dalszy i następne wyniki nie zaprzeczyły tym przewidywaniom. Wprost przeciwnie.
Tytanicznym przedsięwzięciem było wzniesienie palisady. Zaczęło się od straszliwej pracy, jaką było wykopanie na całym czterystumetrowym obwodzie wąskiego rowu, głębokiego na trochę mniej niż metr, w który wsadzone miały być bambusy tworzące palisadę.
Jedynymi narzędziami, jakimi dysponowaliśmy, były łopaty, które wycięliśmy z bambusa wykorzystując jego zaokrąglony kształt, służące do kopania i wyrzucania ziemi. Praca rozpoczęta w błocie i deszczu była wyczerpująca. Nasze bambusowe łopaty nie były najlepsze, nawet jeśli najpierw "spulchniło się" ziemię maczetą. Nie szczędziliśmy wysiłków, które przyniosły jednak mierne rezultaty. Łopaty szybko się zużywały, a rękojeści kaleczyły dłonie. Ponadto, kiedy osiągnęło się już pewną głębokość, trzeba było pracować z wyciągniętą ręką, z ramieniem na pół zagłębionym w ziemi, na kolanach, w bardzo niewygodnej pozycji. Tylko bardzo drobna Mała, która pracowała jak wszyscy, potrafiła wśliznąć się do rowu i kopać, pochylona, między stopami, co było już nieco wygodniejsze.
Nie zezwalałem na żaden odpoczynek i nikt się nie skarżył, ale był to dosyć uciążliwy chrzest. Posuwaliśmy się do przodu dziesięć metrów dziennie i wszyscy byli wykończeni. W takim tempie musiało to potrwać ze czterdzieści dni. Zwróciłem się więc do Montaignes'a i poprosiłem, by zastanowił się, co moglibyśmy zrobić, żeby uniknąć kopania na całym perymetrze.