Выбрать главу

– Hmmm… Coś w rodzaju rowu przerywanego, tak?

– No tak, ale bez uszczerbku dla wytrzymałości. Na przykład maksymalnie wykorzystując drzewa jako podpory…

– Może mam pomysł… – powiedział zainteresowany nowym problemem.

I wspólnie opracowaliśmy ostateczną strukturę ogrodzenia. Zaproponował rozmieszczenie od wewnątrz ukośnych słupów, podtrzymujących palisadę…

– Jakby takie podpory, wbite w ziemię i napierające na palisadę. W ten sposób rzeczywiście moglibyśmy uniknąć części kopania. Przyszedł mi wtedy dodatkowy pomysł:

– A te podpory nie mogłyby wystawać na zewnątrz?

– Hmm… Tak, a po co?

– Żeby miały zaostrzone końce!

Montaignes wyznaczył, w których miejscach należy kopać. Postanowienie o zredukowaniu prac do ludzkich wymiarów ucieszyło wszystkich. W trakcie ostatnich dni kopania rowów mieliśmy nawet jeden dzień bez deszczu, z niskim pułapem szarych chmur. A nazajutrz, kiedy się obudziliśmy, po raz pierwszy od dawna świeciło słońce. Kilka godzin później, podczas pracy, zdaliśmy sobie sprawę, że naprawdę powróciło, zdecydowane wszystko wysuszyć i rozgrzać! Nasze plecy nabierały czerwonego koloru.

***

Później zajęliśmy się ścinaniem bambusów. Była to praca przyjemniejsza i dużo łatwiejsza. Obliczyłem, że wielką roślinę ściąć można czterema uderzeniami maczety. Dokładnie opracowałem uderzenia i byłem bardzo dumny ze swojej szybkości. Ciach! Ciach! Ciach! Rąbałem bez przerwy i wycinałem całe lasy. Następnie bambusy przenosiliśmy do fortu, bo tak już nazywaliśmy to miejsce.

Po ukończeniu rowu, jako że wstępny montaż palisady nie wymagał udziału wszystkich, wyznaczyłem Montaignes'owi i Małej nowe zadanie.

– Potrzebujemy mebli. Łóżek, różnych rzeczy, żeby było wygodnie. Zorganizujcie jakąś funkcjonalną kuchnię. Wysilcie wyobraźnię i zróbcie wszystko, co wam się uda.

Podczas budowy schronu przekonałem się, że Mała doskonale znała się na lianach i wiązaniach. Co do Montaignes'a, trudno sprawić mu większą przyjemność niż prosząc go, żeby coś wymyślił.

Paulo i ja wybieraliśmy trzciny najgrubsze, takie o dwudziestopięciocentymetrowych średnicach, i wbijaliśmy je w rowy cementując podstawę za pomocą ziemi, wody i drewnianych kołków, w odległości centymetra jedne od drugich, tak by było miejsce na liany, które wszystko miały wzmocnić. Na razie nie zajmowaliśmy się zaostrzonymi na końcach podporami, o których rozmawiałem z Montaignes'em. Po prostu w odpowiednich miejscach pozostawialiśmy nieco większą przestrzeń między palami.

I tak pracowaliśmy dzień po dniu. Powoli krąg zamykał się od strony lasu, zasłaniając już połowę krajobrazu. Codziennie solidnie stawialiśmy jakieś trzydzieści pali na odcinku dwudziestu metrów.

Ze swej strony Mała i Montaignes cięli bambus we wszystkich kierunkach. Powstawały pałąki, żerdzie, kołki tajemniczo powiązane między sobą, dookoła schronu było ich pełno. Najpierw zbudowali nam łóżka, proste, ale bardzo wygodne. Cztery nogi, prosto ucięte z grubych kawałków bambusa. Wewnątrz kwadrat tworzący ramę, na której rozpięta była gęsta siatka z lian. Ponadto w budowie był schron przeznaczony na kuchnię.

W ten sposób wkrótce okazało się, że z naszego brzegu wycięliśmy wszystkie bambusy, a rosnące wokół drzewa wypierały z okolicy inne rośliny, toteż teraz po następne trzciny trzeba już było chodzić dosyć daleko. W pobliżu miejsca, gdzie najpierw przybyliśmy niczym zagubione zwierzęta, rosło ich mnóstwo. Stwarzało to okazję do pieszych wycieczek, ale powrót był trudniejszy, jako że trzeba było przenosić gigantyczne trzciny długości ośmiu do dziesięciu metrów i to w ilościach przemysłowych.

Pewnego ranka wybraliśmy się tam wszyscy. Przez większość dnia cięliśmy, ile się dało. Po południu wrzuciliśmy do wody ze trzydzieści pni, powiązaliśmy je razem i tak powstała tratwa, dzięki której można było przetransportować całą resztę. Najpierw trzeba było przenieść ładunek na tę chwiejną i długą platformę. Następnie, idąc na zmianę wzdłuż brzegu w wodzie, przeciągnęliśmy wszystko w pobliże fortu. Wycięcie kolejnych bambusów i transport pni za pomocą naszej nowej barki zajęły nam dwa dni. Ponownie zapanował dobry nastrój. Chlapaliśmy się trochę w wodzie, żartowaliśmy, a dnie spędzone z dala od placu budowy zamieniały się w rodzaj pikniku: były to pierwsze chwile relaksu, na który pozwalaliśmy sobie od dawna, nie licząc okresów ścinki i transportu.

Nieustanna praca weszła nam w krew. Nikt nie musiał się przełamywać, żeby wychodzić rano. Zabieraliśmy się do roboty jak najwcześniej. Praca pozwalała nie myśleć. Las, niebezpieczeństwa, nieznana przyszłość, niepewna sytuacja, o wszystkim można było zapomnieć na placu budowy pod wpływem skupienia i fizycznego zmęczenia. Pracować oznaczało dążyć do jakiegoś celu; był to dla nas jedyny sposób, by przeżyć, by czuć się nadal uczestnikami gry pomimo naszego osamotnienia i, być może, całkowitej przegranej.

***

Staliśmy się nadzwyczaj efektywni, milczący i wytrwali. Zmiany przejmowaliśmy bez słowa, regularnie. Zawsze dwoje pracowało, podczas gdy trzecie z karabinem w garści odpoczywało obserwując jednocześnie okolicę. Broń oczywiście nigdy nie była daleko. Zaliczało się do niej teraz wiele przedmiotów własnej produkcji. Nawet podczas budowy, kiedy byliśmy jeszcze odsłonięci, nic nie miało prawa nas zaskoczyć.

Wewnątrz perymetru dobiegały końca ostatnie prace. Kuchnia była już czynna. Stanowiła ją przyjemna altana, z plecionych palmowych liści wspartych na bambusowym szkielecie osłaniająca dwa paleniska. Kilka pieńków różnej wysokości służyło za stoły i moździerze. Dysponowaliśmy całą baterią naczyń wyrzeźbionych w bambusie, o najbardziej niewiarygodnych kształtach, oraz całą kolekcją brązowych tykw, lakierowanych, całkowicie szczelnych i twardych niczym drewno, wykonanych z łupin ogromnego i niejadalnego owocu, rosnącego nie opodal.

By gromadzić wodę z opadów. Mała rozmieściła rząd takich tykw po drugiej stronie kuchni. Słodka woda była cenionym luksusem. Woda z jeziora, choć nie sprawiała żadnych problemów, miała nieprzyjemny błotnisty smak.

No i w całej kuchni, pozawieszane pod dachem albo ułożone w piramidki, pojawiły się kolorowe owoce i warzywa nazbierane przez. Małą. Była to jeszcze jedna oznaka życia, podobnie jak unoszące się dookoła zapachy pieczeni z dziczyzny i potraw duszonych w naszym jedynym garnku.

Mała w kuchni prześcigała samą siebie, czerpiąc z tego nowe przyjemości. Montaignes odkrył w sobie niezwykły talent do polowań z ukrycia i sam jeden zapełniał nam spiżarnię wypuszczając się codziennie na dwie-trzy godziny.

Na moją prośbę posiłki były obfite. Oznaczało to całe kilogramy owoców, które Mała musiała nazbierać. Gotowała pełne garnki ignamów, ciężkich i pysznych, bogatych w skrobię warzyw, które zjadaliśmy podlane litrami mięsnego sosu. W krótkim czasie zamieniliśmy się w atletów. Dużo jedzenia i ciągłe ćwiczenia fizyczne, najlepsza recepta. Paulo, po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna, to znaczy od kiedy przez pięćdziesiąt dni oblegany był na szczycie laotańskiego wzgórza przez neokomunistycznych wojowników, stracił swój mały brzuszek. Swoje "jajko kolonialne" albo "odcisk od kontuaru", jak zwykł mawiać. Sylwetka Montaignes'a zmieniała się, twardniała. Smukłe i wyraźne mięśnie zarysowywały się na jego ciele. Coraz częściej obywał się bez swojej przepaski z okularem. Mała była niesamowicie piękna.