– Następna konstrukcja – łuk! – obiecał. – Zrobię go z palmowej gałęzi. Ale nie mam jeszcze dobrego rozwiązania na cięciwę. Plecione włókno z liany… albo zwierzęce jelito…
Nawet jego chód się zmienił. Zdaliśmy sobie z tego sprawę już od pierwszych godzin. Pozostający w tyle Paulo pomstował.
– O kurwa, Montaignes! Pali się, czy co? To ma być maraton, czy niedzielny spacer budowniczych?
Faktycznie Montaignes drałował przodem, skórzany kołczan obijał mu się o tyłek, stawiał długie, elastyczne kroki odbijając się od ziemi gołymi stopami, stale zbaczając z drogi, dotykając jakiejś kory, unosząc do oka monokl, by przyjrzeć się jakiemuś drobiazgowi, i co chwila przywołując nas, by pokazać niesamowicie koronkowy liść paproci albo wyjaśnić pasjonującą historię wyschniętych odchodów leżących pod kępą traw.
– Jeśli to ma być maraton, to mi powiedz – rzęził Stary. – Ja startuję w kategorii "budowniczych", wracam od razu.
– Ależ nie! Chodź, pokażę ci pułapki!
I Montaignes zaciągnął nas na drugą stronę jeziora. Dzień był jasny, słońce zasłonięte cienką warstwą chmur dawało białe światło, powietrze było gorące i ciężkie. Na brzegu, pomiędzy masywami gigantycznych trzcin i skrajem lasu, zauważyłem to już wcześniej, znajdowały się liczne zbiorniki wodne, do których przychodziły różne zwierzęta. Pięć z nich Montaignes zamienił w pułapki. Zabronił nam się tam zbliżać, oprowadzając nas z daleka i komentując.
– Tutaj, pod korzeniami, są sidła. Jeszcze nic się nie złapało, ale nie tracę nadziei. A dalej są doły, widzicie je teraz?
Na początku swoich eksperymentów z pułapkami wybrał rozwiązanie najprostsze: dół najeżony zaostrzonymi i zatrutymi bambusami. Nic szczególnego. Wyczynem było dopiero niesamowite zamaskowanie otworu. Była to pokrywa z liści i gałązek przemieszanych z gnijącymi kawałkami poszycia, odpowiednio do okolicznego terenu. Rezultat: pokrywa, nadzwyczaj delikatna, gotowa runąć pod ciężarem każdego małego zwierzęcia, była całkowicie niewidoczna.
– Najtrudniejsze – wyjaśnił – jest zamaskowanie dołu elementami z danego środowiska, tak by nie zakłócić wyglądu otoczenia. Długo obserwowałem. Zwierzęta bezustannie wąchają ziemię. Trzeba przykryć dół tym, co leży w pobliżu. Inaczej zaraz wyczują, że coś jest nie w porządku. Poza tym nie wolno niczego uszkodzić, bo zaraz zauważą i pójdą pić gdzie indziej.
Jego ostatnie pułapki znajdowały się dokładnie naprzeciwko fortu, na przeciwległym brzegu jeziora, bardzo daleko od naszych pieleszy.
– Montaignes, to niemożliwe! Poznałeś już cały brzeg? Nie wiedziałem, że zapuszczasz się aż tak daleko!
– No, poznałem nie tylko jezioro. Znam też różne zakątki w dżungli…
Opuściliśmy spokojne brzegi i niewiarygodnie gładką taflę wody o tej samej barwie co niebo, by zagłębić się w dżunglę. Blisko jeziora las był przyjemniejszy i "lżejszy" od tego, który poznaliśmy wcześniej. Tu, jak gdzie indziej, królowały wielkie drzewa tworzące praktycznie ciągłe sklepienie. Różnica polegała na średniej warstwie, najbardziej urozmaiconej, od dwudziestu do trzydziestu metrów nad ziemią, która istniała wyłącznie w postaci gigantycznych paproci uczepionych kory oraz nieodłącznych lian. Natomiast nieodmiennie przestrzeń na ziemi pomiędzy ogromnymi pniami zajmowała dolna warstwa krzewów, również owocowych krzaków, wysokich na metr do metra pięćdziesięciu.
Po chwili Montaignes zaczął zachowywać się dużo ciszej i ostrożniej, machając do nas niecierpliwie z powodu hałasu, jaki powodowały nasze kroki.
– Ciszej! Ciszej! To bardzo ważne miejsce! Nie róbcie hałasu! Zaskoczony jego autorytatywnym tonem Paulo najwyraźniej musiał się pohamować, by nie wyrzucić z siebie długiej zwykle w takich wypadkach tyrady. Montaignes imponował nam. Poruszał się ze swobodą kogoś, kto zna okolicę na pamięć, wyprostowany i dumny, niczym pan na swoich włościach. Paulo i ja nagle poczuliśmy się jak debiutanci.
– Tam – szepnął Montaignes. – Widzicie tę polankę? Pośród niskiej roślinności roztaczał się szeroki, ogołocony krąg średnicy jakichś trzydziestu metrów, na którego obrzeżu rosło kilka gigantycznych pni gatunku stromboria, siedemdziesięciometrowych drzew, z opadającymi kaskadami lian. Nad tym wszystkim panował najgłębszy spokój. Ciszę mącił jedynie śpiew odległych ptaków.
– Patrzcie – szepnął ledwie dosłyszalnie Montaignes – tutaj jest moja najważniejsza "strefa mordu", chociaż zwierzęta zaczynają już się na niej poznawać.
– Tutaj polujesz?
– Nie. Tutaj są wyłącznie pułapki. Porobiłem je wszędzie. Paulo uśmiechnął się szeroko.
– Nie? – szepnął. – A gdzie je porobiłeś?
I Montaignes nam pokazał. Te nieco jaśniejsze plamy liści na ziemi: doły, głębokie na pięćdziesiąt centymetrów i najeżone ostrymi bambusami. Nieco prostsze od innych liany wśród wiązek spadających z drzew utrzymywały kloce drzewne, służące jako przeciwwagi. Do drugiego końca przywiązane były bambusowe kraty i kolce najeżone zatrutymi ostrzami. Ziemia usłana była lianami, które uruchamiały pułapki, kiedy jakieś zwierzę się w nie zaplątało.
– I działają?
– Nie wszystkie – przyznał skromnie twórca. – Liany nie pozwalają na dostatecznie szybki ruch. Nie są tak gładkie i jednolite jak sznury. Często znajduję uruchomione pułapki, kolce drzewne czy kraty, które spadły na ziemię, ale zwierzę zdążyło uciec. Dlatego wymyśliłem takie strefy. Jeżeli ustawi się pułapki co parę kroków na przestrzeni kilku metrów kwadratowych, to jeśli trafi na zwierzaka bardziej tępego od innych, któraś pułapka musi zadziałać do końca i wtedy to się opłaci.
– Matko Boska! Montaignes! I dużo masz takich miejsc?
– W lesie cztery – odpowiedział spokojnie Montaignes. – Nie zaprowadzę was tam, bo są uruchomione. Przywiązuję pośrodku małego indyka albo innego żywego ptaka i drapieżniki zaraz się schodzą, przez cały dzień.
Ale najbardziej zadziwił mnie nieco dalej, kiedy wskazał nam wielki kolczasty krzew, pozornie nieprzystępny, pod który wśliznął się że zwinnością węża. Słyszeliśmy, jak usadawia się wewnątrz, po czym, bardzo powoli, zielony bambus dmuchawki, niemal niewidoczny, wysunął się z krzaka.
– Widzicie tę gałąź? – zapytał krzak.
O jakieś siedem albo osiem metrów dalej z ziemi wystawał kawałek złamanej, gnijącej gałęzi.
– Tam zakładam przynętę – mówił dalej kolczasty krzew. – A kiedy oprę sobie dmuchawkę na rozwidleniu gałązek, mam ją akurat na celowniku. Potamoszera albo antylopa przychodzi i piffit!… trafiam za każdym razem.
Wyszedł czołgając się na plecach, rozpromieniony.
– No… – dodał – prawie za każdym.
– I długo tak czekasz, wśród tych kolców?
– No, trzy albo cztery godziny, to zależy. Wszystko mi jedno. Przyjemnie jest posiedzieć bez ruchu. Po jakimś czasie ma się wrażenie, że już nigdy nie będzie się można ruszyć. Słyszy się wszystko dookoła, najmniejsze szelesty. Człowiek staje się drzewem, częścią składową lasu. Wtedy dopiero, nie wcześniej, przychodzą ofiary. Kiedy się jest statycznym, jak las… to bardzo dziwne… i pasjonujące!
Następnie Montaignes, coraz bardziej radosny, najwyraźniej szczęśliwy mogąc pochwalić się swoimi skarbami i tym, jak świetnie daje sobie radę, zaprowadził nas na zwiedzenie tego, co nazywał swoim "sadem". Był to spory obszar lasu, w którym, wśród poszycia, występowały niewiarygodne ilości najróżniejszych gatunków owoców. Były tu klasyczne mangowce, przypominające karłowate jabłonie, liczne (co najmniej dziesięć) odmiany bananowców rosnące w gęstych palmowych kępach oraz inne gatunki o nieprawdopodobnych kolorach i kształtach…