Выбрать главу

– To niesamowite – zwierzał się Montaignes. – Nie znam nazw nawet trzeciej części tego, co tutaj rośnie. Po prostu fantastyczne bogactwo gatunków!

Były tam wielkie orzechy o żółtych łupinach, "lekko kwaskowe, lecz o miękkim miąższu". Były białe owoce w dziwaczne zielone plamki, najeżone wypustkami, "jadalne, lecz bez wyraźnego smaku, sycące i mdłe". Były jakieś długie rzeczy w kształcie awokado i koloru bakłażanów. Były też niewiarygodnie małe figi, jasnoniebieskie, niemal turkusowe.

– Pyszne, ale niestety jest ich niewiele. Każdy krzew rodzi jedną albo dwie i wygląda na to, że cykl dojrzewania jest długi. Spośród tych, które próbowałem, żadna, dotąd nie odrosła. A na przykład te wielkie żółte owoce wyrosły ponownie w niecałe trzy tygodnie.

– Jak to? Próbowałeś nie wiedząc, co to jest? – spytał nagle Paulo.

– No wiesz… potrzebny był królik doświadczalny, więc zostałem nim.

Roześmiał się szczerze.

– Jadłem jedną próbkę dziennie. I nie umarłem. To się nazywa mieć szczęście!

– Ty chyba zwariowałeś! – wrzasnął Paulo.

– Ależ nie, jestem ostrożny…

Zjadał połowę dżungli nie wiedząc, co bierze do ust, i twierdził, że jest ostrożny!

– Popatrz, na przykład tego nie ruszałem. Jestem pewien, że jest szkodliwe.

– Tak – potwierdziłem. – Wygląda podejrzanie. Był to czerwony, podłużny owoc, lśniący jakby go polakierowano, rosnący kiściami na czymś w rodzaju rododendronu.

– A nie widziałeś gdzieś przypadkiem kawy? – spytał Paulo.

– Nie, na razie nie. Przecież bym przyniósł. Są natomiast kakaowce, ale kawy nie ma.

– A tytoń? Widziałeś może tytoń?

– Nie… A szukałem, możesz mi wierzyć! – odparł śmiejąc się. – Ale cierpliwości. Nauka robi postępy! Jestem pewien, że znajdę jeszcze mnóstwo ciekawych rzeczy. Cierpliwości…

Spacer ten sprawił nam ogromną przyjemność. Od bardzo dawna, a ściślej od czasu naszej kłótni po zamordowaniu słoniątka, nie spotkaliśmy się we trójkę tylko po to, żeby być razem. Tamta, odległa już awantura nie pozostawiła śladów. Żaden z nas już o niej nie myślał.

Naszego nowego Montaignes'a aż miło było oglądać. Chłopak. rozwijał się! Ten pewny siebie i chłodny, zblazowany facet, przemierzający dżunglę niczym stary specjalista ze szkoły przetrwania, w niczym nie przypominał małego lunatycznego naukowca, który na swojej ciężkiej od kufrów pirodze wpłynął w nasze życie rok wcześniej.

Paulo przyglądał mu się z uśmiechem starej babci. Ja również czułem wzmożoną sympatią do tego młodego człowieka. Śmiało mogę powiedzieć, że właśnie tego dnia definitywnie stał się członkiem naszej paczki. Oznaczało to, że stał się dla nas przyjacielem na dobre i złe, a dla reszty świata – awanturnikiem bez czci i wiary.

Ale wtedy, nad brzegiem Jeziora Dinozaurów, resztę świata mało to obchodziło. Nas tak. Wydarzyła się rzecz nadzwyczajna, nigdy nie widziana, więcej niż niesłychana.

Paulo położył rękę na ramieniu Montaignes'a i powiedział mu:

– Nieźle sobie dajesz radę. Mały. Masz prawidłowe reakcje. To dobrze.

Komplement? Z ust Starego? Jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby komuś gratulował. Sądząc po promiennym uśmiechu Montaignes'a, ten doskonale zdawał sobie sprawę z wartości tych słów: były najrzadsze z rzadkich.

Wróciliśmy od strony jeziora, spokojni i powolni niczym emeryci, kiedy dzień zaczynał już powoli ustępować. W dali, nad lasem, w białym i zamglonym świetle wieczoru wznosiły się ku niebu kłęby żółtego dymu.

– Mmm, spójrz, Mały. Wiesz, co to za dymy?

– Widywałem je już nieraz.

– Ja – powiedział Stary – widywałem je często, prawie co wieczór. Zastanawiam się, co to może być…

– Nie wiem – odparł Montaignes. – Gorące źródła… albo bagna. W każdym razie to dość daleko stąd.

Stary milczał chwilę w zamyśleniu, spoglądając na jezioro i dymy unoszące się nad horyzontem, za wielką masą lasu.

– Taaak! – otrząsnął się po dłuższej chwili. – Tak. No, według mnie, to takie dymy nie wróżą nic dobrego. Taaak. Takie żółte dymy nigdy nie przyniosły nic dobrego. Możecie mi wierzyć nie podobają mi się te świństwa!

Kiedy tylko weszliśmy do fortu, zapomniałem o moich towarzyszach. Dokładniej stało się to, kiedy ujrzałem pochylone nad kuchennym paleniskiem małe spiczaste piersi mojej kochanki.

Podszedłem, by miłośnie się przywitać. Ledwie na mnie spojrzała, i to spode łba, po czym odeszła w głąb świetlicy, zostawiając mnie samego, nieporadnego w moim zmieszaniu. Zalała mnie fala smutku. Już koniec! Już mnie nie kocha!

Przez cały wieczór byłem nieswój, niezdolny dzielić dobry nastrój Paula i Montaignes'a. Mała dużo rozmawiała z nimi, a niewiele ze mną. Wspominałem uściski poprzedniej nocy, czując zarazem kłucie w sercu i niepohamowane pragnienie, by zacząć na nowo. Toteż po kolacji, kiedy Mała podśpiewując poszła się umyć i potem wróciła, naga i pachnąca, i przeszła przed nami kierując na mnie swoje czarne spojrzenie, by sprawdzić, czy na pewno ją podziwiam, kiedy pobiegła w stronę naszej chaty kręcąc małą pupką, całkowicie poddałem się radości i opuściłem towarzystwo.

Czekała na mnie na łóżku. Rzuciłem się na nią. Wkrótce zacharczała z rozkoszy, po raz pierwszy tej nocy, chwyciła przedmiot swego pożądania i z oddaniem zaczęła mi udowadniać, że niczego nie zapomniała z lekcji nocy poprzedniej. Mój Boże, jakże uzdolnione były Jej małe dłonie!

Położyłem rękę na jej włosach i lekko, lecz zdecydowanie przycisnąłem jej głowę, ucząc ją nowych pieszczot, które, jak się wydawało, spodobały się jej. Później, kiedy uznała, że dosyć już mnie zabawiła, położyła się na plecach, szeroko otwarta.

– Ty wejść. Ty wejść szybko!

Był to raczej rozkaz niż błaganie. Po paru minutach zaczęła wrzeszczeć i już nie przestała. Była nienasycona, domagając się mnie, przytrzymując, rycząc głośniej, kiedy tylko wydawało się, że zwalniam. Oddawała się najpełniej, jak mogła, jej wielkie oczy lśniły radośnie i wyrażały samicze pożądanie, które doprowadzało mnie do szału.

Uczyła się wszystkiego. Prosiła o jeszcze, bardziej nawet wymagająca niż poprzedniej nocy. Ponownie, starając się jak mogłem, by ją zadowolić, dziwiłem się takiemu zapamiętaniu. Było tego za wiele. Ponownie, i wcześniej niż poprzedniej nocy, zapomniałem całkowicie o bożym świecie i przez kilka godzin oddałem się całkowicie przyjemnościom.

Wczesnym rankiem, kiedy już miało świtać, wspólnie odświeżyliśmy się przy zbiorniku wody, zaśmiewając się. Potem przez chwilę były pocałunki i pieszczoty, kiedy to przytulona poprosiła mnie, by ją nauczyć różnych świństw, które śmiejąc się powtarzała. Wkrótce, słysząc tak nieprzyzwoite wyrazy z tak pięknych ust, poczułem przypływ resztek energii. Chwyciłem ją za kostki u nóg, zaciągnąłem na bok i rozłożyłem, zdecydowany powtórzyć wszystko od początku. Ryknęła na całe gardło.

– Tak! Tak! Do środka jeszcze! I całą wiązankę słów, których dopiero ją nauczyłem.

***

Następny dzień był dla mnie trudny. Z samego rana wymknęła mi się i później już tylko z oddali posyłała, mi uśmiechy pozbawione jakiejkolwiek czułości.

Usiłowałem się zmusić do myślenia w kategoriach rozsądku, a nie jak europejski szczeniak. Mała była Afrykanką. Jej jasna skóra i kształty nie powinny tego faktu przesłaniać. Dla niej nie istniała miłość na co dzień, ukradkowe całuski i pieszczoty. Romantyzm to wynalazek białych, rzecz sztuczna, forma stosunków, którą wymyśliliśmy, bo nasza rasa lubi skomplikowane historie. Afrykanie, zwłaszcza ci z buszu, jak wszyscy ludzie, dla których przeżycie jest sprawą niepewną, zupełnie nie zawracają sobie głowy takimi rzeczami. Dla nich fakt, że ulżyło się sobie z istotą płci odmiennej, wcale nie oznacza, że trzeba chodzić trzymając się za ręce albo obcałowywać przez cały dzień. Jest co innego do roboty. Miłość to wynalazek próżniaków, mających pełne żołądki i dużo wolnego czasu.