Выбрать главу

Dostawała chcicy od pełni księżyca? Więc starała się temu zaradzić. Dla niej cały problem był właśnie taki prosty. Powinienem się cieszyć, że mnie właśnie przypadła ta robota, a nie zatruwać sobie życie cierpieniami nieszczęśliwego kochanka.

Lecz słuszne myśli i obiektywna analiza problemu nic tu nie zmieniały. Choć w duchu rozwijałem nowe rasowe teorie, nie myślałem o niej inaczej jak "moja malutka", "moja księżniczka" i używając innych równie śmiesznych zdrobniałych nazw, przy czym narastała we mnie choroba wielka jak nasze jezioro. I to jej zapamiętanie, też nienormalne, wprowadzało mnie w błąd. W nocy zachowywała się dokładnie jak biała kobieta, bardzo zakochana. Jej nocny głód i jej pragnienie przyjemności były tak wielkie, że nie potrafiłem zrozumieć, by mogła być tak obojętna i spokojna w ciągu dnia.

***

Wieczorem czekała na mnie, naga i pachnąca; uczepiła się mojej szyi i wyszeptała:

– Pierdolić mnie. Pierdolić mnie mocno. Ty, jeśli chcieć, wszystko połamać!

Tej nocy sama z siebie odwróciła się do mnie tyłem, na kolanach, i rozszerzyła pośladki rękami.

– Tu! – warknęła. – Walić mnie tu!

Ponownie prześcignęła mnie samego w pragnieniach, energii i apetycie: rzuciłem się na nią tak, jak tego. chciała, i zapomniałem o wszystkim.

***

Wraz ze zmianą fazy księżyca uspokoiła się. Nasze stosunki uległy pewnemu rozluźnieniu, choć zdarzało się nam kochać przez całą noc. Wieczorami zwracała teraz na mnie uwagę i sympatycznie, może z mniejszą pasją, poddawała swoje drobne ciało moim pragnieniom.

Dni upływały podobne jeden do drugiego. Nigdy już nie odnajdę małej dziewczynki z tamtego okresu, czułej i delikatnej. Przyroda i przeżycia zrobiły swoje.

***

Miesiąc później, kiedy nastała pełnia. Mała chodziła zdenerwowana przez cały dzień. Wieczorem niewiele brakowało, by zaprowadziła mnie do łóżka trzymając za rękę, a może nawet za co innego. Nastąpiły znowu trzy noce całkowitego zapamiętania i niepohamowanych wrzasków, najgłośniejszych, jakie kiedykolwiek słyszałem. Potem, po tych trzech nocach, uspokoiła się ponownie.

***

Życie wróciło do dawnego rytmu.

Liczba nacięć, które Montaignes codziennie wyrzynał na głównym słupie świetlicy, wskazywała, że upłynął siedemdziesiąty dzień, odkąd przybyliśmy nad Jezioro Dinozaurów.

Człowiek może się przyzwyczaić do wszystkiego, strawić każdą tragedię i dowolną sytuację. Najczęściej zabija ludzi utrata nadziei, brak woli przetrwania wobec wydarzeń, które nagle wydają się zbyt ciężkie. My walczyliśmy, co zaowocowało objęciem tego zakątka w posiadanie, i teraz czuliśmy się tu zupełnie swobodnie.

Brak wygód już nam nie dokuczał. Erzac stał się porannym napojem całkiem do przyjęcia, zwłaszcza od kiedy Paulowi udało się dodać do niego kakao. Stary zbudował sobie także leżak i długie wieczorne godziny spędzał w nim na medytacjach, niczym emeryt. Montaignes natomiast coraz więcej czasu poświęcał przyrodzie. Wielokrotnie niepokoiliśmy się już o niego, kiedy wracał bardzo późno. Ja ożeniony byłem z piękną dziewczyną, całkowicie wyzwoloną, której pragnienia były ściśle określone w czasie. Życie płynęło dalej…

***

Teraz już każdy z nas miał swoją dmuchawkę i własny kołczan strzał. Spędzaliśmy na ćwiczeniach całe popołudnia, rywalizując ze sobą. W strzelaniu do celu Montaignes był nie kwestionowanym mistrzem dzięki cechującej go precyzji, a w polowaniach – dzięki swej wyjątkowej cierpliwości. Kiedy Paulo i ja siedzieliśmy nieruchomo w krzakach przez godzinę, mieliśmy ochotę zagwizdać na zwierzynę, żeby szybciej nadeszła. Po dwóch godzinach ogarniała nas nieodparta chęć spalenia dżungli, wycia i przebiegnięcia stu metrów, ile sił w nogach.

Ja byłem natomiast mistrzem w rzucie maczetą do tarczy i do żywych stworzeń. Paulo, wraz z Małą, najchętniej oddawał się łowieniu ryb. Dziewczyna znalazła w jeziorze duże szare ryby, nieruchawe, o zwolnionych reakcjach. Oboje spędzali po parę godzin z nogami w mule, trzymając w rękach bambusowe oszczepy, zawzięci, nieruchomi, gotowi do uderzenia. W dziewięciu przypadkach na dziesięć pudłowali, ale w końcu wystarczała jedna taka ryba, żeby zapewnić nam posiłek.

Montaignes, wyczerpawszy uciechy płynące z wynalezienia dmuchawki i napotykając problemy techniczne w konstruowaniu łuku, zrobił dla nas proce. Sprzęt ten składał się z długiego pasa, wyciętego ze skóry potamoszery, i zakończony był małym kwadratem utrzymującym pocisk.

Szybko osiągnęliśmy biegłość w sztuce kręcenia procą tak, by wypuścić jeden koniec dokładnie w takim momencie, żeby pocisk poleciał w kierunku celu. Znajdowaliśmy jednak bardzo mało kamieni, z wyjątkiem dna jeziora, jeśli pogrzebało się w mule.

Ulubioną bronią naszej małej kolonii, nie licząc karabinów, które stale utrzymywaliśmy w dobrym stanie i naładowane, pozostała dmuchawka, wraz z towarzyszącą zatrutą strzałą.

Świetlica powoli zapełniała się skórami węży oraz antylop, cybetek, wiewiórek oraz małpiatek potto, które śpią podwieszone u gałęzi.

Montaignes zajął się także uprawami po zewnętrznej stronie palisady. Zasadził tam wiele gatunków roślin, pochodzących z jego "sadu", i w ten sposób zamierzał wydatnie zmniejszyć częstotliwość długich wypadów po żywność. Niedługo wychodzić już trzeba będzie tylko po mango, ignamy i banany, które spożywaliśmy na skalę przemysłową.

Kiedy zastanawiałem się nad jakimś zajęciem, przyszła mi do głowy myśl o zbudowaniu łodzi. Nie miałem nic do roboty. Prace w obozie nie zajmowały dużo czasu. Piroga, albo coś w tym rodzaju, byłaby. dobrą inwestycją na przyszłość.

Zacząłem nad tym myśleć. Wspomnienie Małego Ludzika, w przerażeniu czepiającego się naszej wywróconej pirogi, i jednego uderzenia ogonem, które wystarczyło krokodylowi, by ją do tego stanu doprowadzić, zniechęciło mnie do tego typu łodzi. W drodze powrotnej nie było mowy o uniknięciu Sanghi i tego wszystkiego, przez co już przeszliśmy, a więc i ludojadów, i wszystkich pozostałych miłych specjalności miejscowych.

Potrzebowaliśmy czegoś stabilnego, co zapewniłoby zarazem wygodę i swobodę ruchów, umożliwiającą obronę.

Więc? Transatlantyk? Skromniej, drobnicowiec? Bambusową platformę?

Wezwałem Montaignes'a i przedstawiłem mu swój problem.

– Hmmm… – powiedział. – Bambusową platformę jest łatwo zrobić, ale nigdy nie uzyska się stabilności i od pierwszej chwili będziemy przemoczeni.

– O ile któregoś dnia się po prostu nie rozpadnie… Myśleliśmy, porównywaliśmy, wymienialiśmy, aż w końcu podjęliśmy decyzję – po olśnieniu Montaignes'a.

– Dwie pirogi! � wykrzyknął.

– Ciekawe. Więc mnożymy ryzyko przez dwa, tak?

– Nie Mam na myśli dwie pirogi połączone ze sobą, tak jak te łodzie polinezyjskie. Robią to, żeby mieć stabilność na falach.