Znałem ten system, bo kiedyś zajmowałem się w tamtych stronach handlem między wyspami, pływając właśnie w takiej pirodze z wysięgnikiem. Natychmiast podjąłem tę myśl.
Postanowiliśmy wyruszyć całą grupą na poszukiwanie odpowiedniego drzewa. Musiało być wysokie co najmniej na dwadzieścia metrów, a drewno twarde, ale jednocześnie nie za trudne do obróbki. Wełniak byłby tu idealny. W pobliżu rosło ich wiele, ale wszystkie stały mocno. Potrzebowalibyśmy dwóch miesięcy, by ściąć któryś z nich maczetą.
Wystarczyły natomiast trzy dni, by znaleźć pień chlebowca, który runął niedawno, a zatem jeszcze nie przegniły, długości dwudziestu sześciu metrów i obrośnięty co najmniej dziesięcioma metrami gałęzi. Zlikwidowanie ich zajęło nam dwa dni. W wyniku tej pracy otrzymaliśmy długi walec o średnicy mniej więcej jednego metra i jako tako regularny.
– Dobra – zadecydowałem. – Zabieramy go!
Była to jedna z tych tytanicznych prac, w których rozpoczynaniu nie mam sobie równych. Zadanie ogromne, które zajęło nam dalsze dni. Na początku, przez kilka godzin, usiłowaliśmy pień przetoczyć, wytężając wszystkie siły. Za każdym nadludzkim wysiłkiem zyskiwaliśmy dobrych dziesięć centymetrów, stękając, pocąc się i walcząc z okolicznymi drzewami. Wysłałem wówczas wszystkich do lasu, z zadaniem dostarczenia jak najwięcej prostych gałęzi, które moglibyśmy podłożyć pod pień.
Następnego dnia rozpoczęła się prawdziwa praca. Obwiązaliśmy pień lianami niczym baleron. Stanąłem na jednym końcu, mocno zaklinowałem dłonie pod spodem i EEEEH! Unosiłem go na krótkie chwile. Pozostali korzystali z tego, by szybko wsuwać pod drzewo swoje gałęzie. Odpoczywałem. Nabierałem powietrza i ponownie podnosiłem swoje dziecko. Po pewnym czasie stało się możliwe przetoczenie pnia na rozłożone już gałęzie, co utworzyło pod nim szczelinę, w którą dało się wsunąć następne.
Paulo i ja zaprzęgliśmy się do lian. Montaignes i Mała pracowali przy kołach. Kiedy ciągnęliśmy, pień przesuwał się dość łatwo, tocząc się po gałęziach. Tamtych dwoje biegało z tyłu, podnosząc uwolnione gałęzie, po czym lecieli do przodu, by je tam podłożyć.
Potrzeba było jedenaście godzin wysiłku, by dotrzeć do fortu. Następnego dnia, z bambusów i liści palmowych, zbudowaliśmy daszek, by pień był osłonięty. Ta nowa budowla ochrzczona została pompatycznym mianem,,hangaru na łodzie".
Wkrótce zdałem sobie sprawę, że maczeta nie jest idealnym narzędziem do pracy w twardym drewnie. Od biedy za każdym razem dawało się wystrugać jeden wiór, ale rzecz stawała się coraz trudniejsza w miarę zagłębiania się w drewno. Lekko szacując zanosiło się na rok pracy.
Ale cóż znaczył dla nas rok mniej czy więcej? Choćby najdłuższa i najcięższa, praca będzie postępować… Postanowiłem, że piroga i hangar na łodzie będą miejscem, gdzie każdy w wolnych chwilach będzie przychodził wyrobić swoją normę wiórów. Zbliżała się pora deszczowa. Wkrótce będą mniejsze możliwości polowań oraz innej działalności. Przez pięć miesięcy woda będzie się lać na nas jak z cebra i drążenie chlebowca stanie się wówczas cenną odmianą codzienności.
Któregoś ranka Paulo znieruchomiał nagle z otwartymi ustami, ze wzrokiem utkwionym w szczyt palisady od strony lasu.
– Mamy sąsiadów – powiedział. Odwróciłem się.
– Widziałeś kogoś?
Nie dostrzegłem niczego. Paulo potrząsnął głową z lekkim uśmiechem.
– Mówię ci, że widziałem. Mamy gościa i wierz mi, że to nie wymoczek!
Na szczycie palisady pojawiła się ogromna czarna głowa.
– Masz, znowu jest!
Potem wielkie czoło, szerokie i niskie, a za nim dwoje okrągłych i ciekawych oczu, okolonych kępkami czarnych błyszczących włosów i ogromny płaski nos, składający się z dwóch szeroko otwartych nozdrzy. Wreszcie wielka okrągła szczęka i ramiona zapaśnika, pokryte czarną sierścią.
– Goryl!
– Wygrałeś – odparł Paulo. – I to młody! Muszą być i inne. To bardzo miłe zwierzątka; pójdziemy zobaczyć? Kiedy szliśmy ku bramie, Montaignes zapytał nieco zaniepokojony:
– Słuchaj, Paulo, jesteś pewien, że można tak do nich pójść? Goryle są silne. Nie zaatakują nas?
– Ależ nie, mówię ci, że są cudowne! No, popatrz na Eliasa, miły jest, nie? A przecież jest potężnie zbudowany i wygląda groźnie. No, chodź, sam zobaczysz, przedstawię cię.
Goryli szpieg uciekł, kiedy tylko się poruszyliśmy. Całą rodzinę znaleźliśmy nieco dalej, rozproszoną po lesie. Górujący nad grupą, składającą się z jakichś dwudziestu osobników, ogromny samiec siedział na tyłku, miał mniej więcej dwa metry wzrostu, wielki jak pięć razy ja albo dziesięć razy jak Montaignes, i przyglądał się, jak podchodziliśmy.
– Uuu… – odezwał się Montaignes, jakby się sparzył.
– Spokój! – powiedział Paulo.
Kilkoro członków rodziny, najbliżej nas, wycofało się na nasz widok ciężkim i kołyszącym się krokiem, podpierając się długimi przednimi łapami.
– Zatrzymajmy się tu – rozkazał Paulo. – Nie należy im przeszkadzać.
Kucnęliśmy mniej więcej dwadzieścia metrów od nich. Większość małp siedziała pośród roślinności, zbierając i czyszcząc młode pędy, które następnie połykała bez ceregieli. Kilka samic, noszących na plecach małe, powoli chodziło po terenie. Dwa małe samce o krótkiej sierści bawiły się spokojnie, popychając się wzajemnie.
Nasz młody kolega schował się w ogromnej kępie roślin o mięsistych liściach. Widać było tylko czubek jego wielkiej czarnej głowy i duże okrągłe oczy, nadal nas obserwujące.
Duży samiec nie spuszczał z nas oczu. Głowę miał wielką niczym kowadło, ozdobioną dwoma imponującej wielkości nozdrzami. Jego ramiona pokryte były gęstym futrem, o włosach dłuższych niż na reszcie ciała, czarnym i błyszczącym. Na bokach futro przerzedzało się, stopniowo przechodząc w szeroką srebrzystą plamę na plecach.
Prawdziwa góra twardego mięsa z czarną maską i oczami utkwionymi w naszych małych postaciach.
– Ten – wyjaśnił Paulo – to wódz. Szef. Wszystkie samice należą do niego.
– Nie wygląda zachęcająco ten koleś – wymknęło mi się.
– Ależ nie! Nie jest taki groźny, na jakiego wygląda. Te wielkoludy prawie nigdy się nie biją. Masz, popatrz!
Czarny olbrzym zrobił: "Huuumpf!", nieznacznie podskakując na siedzeniu. Natychmiast oba małe samce, które zaczynały dokazywać i hałasować, rozdzieliły się i każdy pobiegł w swoją stronę, by ukryć się w krzakach.
– Widziałeś, jaki autorytet? Nigdy żadnych problemów! I zauważ, że wódz to zawsze mędrzec. Żadnej niesprawiedliwości. Szacunek i tak dalej. Są cool, jak wy to mówicie. Wiesz, zastanawiam się, czy nie przywitać się z nim. Wygląda sympatycznie! – dodał, oddalając się.
– Paulo, nie wygłupiaj się!
– A grzeczność – odwrócił się Stary – i stosunki międzysąsiedzkie, słyszałeś o tym?
I stary wariat wkroczył pomiędzy goryle. Wódz zrobił: "Huuumpf!", które moim zdaniem nie wróżyło nic dobrego, i przyglądał mu się. Paulo szedł powoli, ostrożnie, krok za krokiem, i zmierzał prosto ku wodzowi. Szybko się uspokoiłem. Wyglądało, że zna się na rzeczy. Nigdy nie opowiadał o swoich przygodach z gorylami, ale widocznie miał już z nimi do czynienia i najwyraźniej wiedział, co robi.
Paulo zatrzymał się trzy metry od wielkiego samca, który wstał. Miał ponad dwa metry i przytłaczał krzywonogą postać Starego.