– Kurwa, co on wyrabia?
"Humpf! Humpf!" Goryl kiwał się w miejscu. Futro na jego ramionach unosiło się, przez co stawał się jeszcze potężniejszy i sprawiał jeszcze większe wrażenie. Cała rodzina przestała ogryzać pędy i z uwagą przyglądała się widowisku.
Wódz zrobił krok do przodu i zaczął chrząkać głośniej. "Grumf! Grumf!" Tupał nogami w ziemię, aż się zatrzęsło. Potem nagle jakby się rozzłościł i jął walić się w piersi mocnymi uderzeniami pięści: prawdziwy tam-tam, na którego odgłos wtuliliśmy głowy w ramiona.
Pod jego stopami ziemia kołysała się. Chrząknięcia zamieniły się w donośne, basowe okrzyki… Paulo! Zostanie rozerwany na strzępy.
Stary, stojąc nieruchomo w obliczu tej burzy, jakby w ogóle ignorował goryla. Nie drgnął nawet, kiedy cała ta wielka masa runęła na niego dwoma susami. Goryl zatrzymał się dokładnie przed nim. Głowa Paula sięgała mu do piersi. Przez chwilę myślałem, że to już koniec.
Wtedy wielki samiec nagle się uspokoił i stanął nieruchomo przed Paulem, który odczekał krótką chwilę, po czym powoli zaczął się schylać, by w końcu usiąść na ziemi. Wielki goryl popatrzył na niego przez chwilę, z rozstawionymi krótkimi i grubymi jak słupy nogami, po czym odwrócił się, kołysząc z boku na bok – "Humpf!" � i sam usiadł. Pozostałe goryle powróciły już do swoich czynności, tracąc
wszelkie zainteresowanie dla sprawy. Paulo posiedział chwilę, potem powoli wstał.
– I co… Bardzo mi miło, nie? Proszę do nas zaglądać – usłyszeliśmy, jak mówił.
Wrócił do nas rozpromieniony.
– Mówiłem wam, że są cool! Udają mocnych, Tarzanów, ale nie szukają zaczepki. Większość myśliwych strzela, kiedy goryl odstawia ten swój cyrk, po prostu ze strachu! A wystarczy, żeby bałwan przeczekał. To wstyd strzelać do tak miłych zwierząt!
Zrzędliwie powtórzył jeszcze parę razy "wstyd, wstyd", po czym zatrzymał się, z lekkim uśmiechem, jakby sobie coś przypomniał.
– Chociaż – dodał – jeśli chodzi o mnie, jak byłem młodszy, to trzeba przyznać… Nie zawsze byłem dla nich miły…
Później dość często odwiedzał nas wielki samiec o srebrzystych plecach i jego rodzina. Poruszali się, jak się wydawało, jakby po stałej trasie dookoła jeziora, zjadając wszystkie pędy, trawy, korę i owoce w jednym miejscu, po czym przenosili się dalej, a tam przez ten czas roślinność odrastała.
Kiedy wiedzieliśmy, że są w pobliżu, zostawialiśmy na zewnątrz fortu stosy owoców. Na ogół przychodził po nie ten młody, który pierwszy nas odwiedził. Podchodził do prezentu ostrożnie, na czworakach, długo rozglądał się dookoła, by sprawdzić, czy jesteśmy w pobliżu. Potem próbował jednego owocu, obierając go starannie ze skóry zębami. Wtedy zgarniał wszystko w ramiona i zanosił jedzenie do stada, zawsze gubiąc po drodze kilka sztuk.
Ostrzegły nas pierwsze ulewy, gwałtowne i szybkie, zalewające wszystko i powtarzające się bardzo regularnie, w odstępach mniej więcej dwugodzinnych, również w nocy.
Natychmiast wewnątrz fortu kazałem wykopać cztery kanały, odprowadzające wodę, która niebawem miała nas zalać.
Zgodnie z przewidywaniami po czterech dniach nawracających deszczów, rozpoczął się potop. Była to gęsta i nieprzerwana kurtyna wielkich kropli spadających pionowo, która nadawała wszystkiemu smutną, szarą barwę, poważnie ochładzała powietrze i nigdy nie ustawała.
W strefie równikowej pada przez większą część roku, i to w skali niewiarygodnej. Montaignes mówił mi o siedmiu tysiącach milimetrów wody rocznie na metr kwadratowy, czyli o warstwie grubości siedmiu metrów! Te niesamowite ilości wynikały z tego, że deszcz padał nieprzerwanie. Padało, padało i padało.
Już drugiego dnia stało się oczywiste, że Montaignes i ja byliśmy zbyt optymistycznie nastawieni. Kanały odwadniające szybko się wypełniały i woda wystąpiła z brzegów. Wkrótce fort stał się jednym wielkim bagnem z gnijącą trawą i niebawem pokrył się warstwą czerwonej i lepkiej mazi, która brudziła wszystko.
Prace zostały zawieszone. Nie sposób było cokolwiek robić pod tym potokiem wody, która bezustannie bębniła – dzień i noc. Początkowo delektowałem się tym wymuszonym odpoczynkiem, mającym dla mnie tę zaletę, że przez cały dzień pozostawałem sam na sam z Małą.
Lecz szybciej niż tego oczekiwałem, ogarnęła nas nuda. Szarzyzna i wilgoć nie pozwalały na prawdziwe odprężenie. Pomimo naszych starań do chaty dostawało się błoto. W palmowym dachu pojawiły się przecieki i nieliczne ubrania, które nam pozostały, przestały w ogóle wysychać.
Toteż pragnąc walczyć z ogarniającą nas bezczynnością i smutnym bezwładem i by odwrócić naszą uwagę od myśli o czekających nas pięciu miesiącach tego potopu, zarządziłem wielkie prace w stoczniowych warsztatach. Od tej pory większość czasu spędzaliśmy wokół pnia serecznika w hangarze, który rozbudowaliśmy, zamykając go całkowicie, o kilka kroków od bramy fortu. Montaignes zgromadził tu cały zapas dukume do produkcji pochodni i jego słodkawy zapach. wprawiał nas w lekką euforię. Prace trwały niekiedy do późnej nocy.
W robocie tej nie było nic męczącego ani naprawdę trudnego. Drążyliśmy pirogę własnym rytmem, wszyscy wiedzieli, że mają przed sobą wiele miesięcy, by doprowadzić ją do stanu używalności. Wieczorem nikomu nie chciało się spać, bo brakowało nam wysiłku fizycznego i długich wypadów poza fort. W hangarze na łodzie odbywało się więc coś w rodzaju nocnego czuwania, podczas którego trochę drążyliśmy, a wiele dyskutowaliśmy.
Jak można rzeczywiście pasjonować się pracą, która niemal nie posuwa się do przodu? Byliśmy całkowicie pozbawieni niezbędnych narzędzi. Montaignes znalazł wprawdzie, gdzieś nad jeziorem, wielki szary i twardy kamień, który umożliwiał ostrzenie maczet na tyle, by przynajmniej wydawało się nam, że wdzieramy się w głąb drewna. Jedna z nich była jednak już tak zużyta, że zmniejszyła się do rozmiarów małego kuchennego noża. Po dłuższych wysiłkach udało nam się nadać ostrzom dwóch innych maczet półokrągły kształt, dzięki któremu zrobiły się z nich całkiem skuteczne dłuta, za pomocą których, jeżeli napierało się z całej siły, można było ścinać z pnia długie wióry mniej więcej milimetrowej grubości. Niczego lepszego nie mieliśmy.
W ten sposób zdałem sobie sprawę zawartości metalu. Mieliśmy tylko tych sześć zniszczonych maczet jako narzędzia do wszystkiego. Metal tnie, wytrzymuje, łamie i załatwia każdy kawałek drewna. W naszej sytuacji, kiedy byliśmy go pozbawieni, doceniliśmy w pełni jego wagę. Bez niego materia staje się oporna. Gdyby nie maczety, w jaki sposób udałoby się nam zbudować nasze instalacje?
Mała siedziała z nami w hangarze na łodzie. Nie pracowała i tylko z daleka uczestniczyła w naszych dyskusjach. Przesiadywała w kącie, zawsze tym samym, i patrzyła na nas oczami, które wydawały mi się smutne. Mówiła mało, tylko wtedy, gdy ktoś się do niej zwracał i jak się wydawało nie próbowała przełamać tego osowienia, tak u niej niezwykłego.
Sądziłem, że deszcz ciąży jej bardziej niż nam. Być może uzmysławiał jej naszą izolację i odcięcie od świata. Nie zapomniałem, że była bardzo młoda, złakniona życia i zabaw, pragnęła uczestniczyć w życiu swojej wioski zamiast siedzieć tu, zamknięta, z trzema białymi pośrodku dziewiczej dżungli.
Natomiast dwaj pozostali byli w humorach więcej niż doskonałych. Każdy dzień obfitował w paroksyzmy kretyńskiego i nie kończącego się śmiechu, zarówno jednego, jak i drugiego. Wystarczyło jakieś jedno słowo podczas rozmowy, zwykle przechodzące w kalambur, tak prostacki, jak tylko się dało, i już…