Выбрать главу

Podczas jednego z wypadów znalazłem, strachliwie ukrytą w ociekającej wodą kępie palmowców, małą galago, uroczą małpkę o miękkiej, krótkiej sierści i wielkich brązowych oczach zajmujących prawie całą jej głowę. Miała maleńki pyszczek, bardzo ciepły, i małe serduszko, które kołatało jak szalone pod moją dłonią. Zaadoptowałem ją natychmiast. Miałem dla niej zadanie do wykonania, mianowicie wywołanie uśmiechu na twarzy Małej, mojej narzeczonej, która chodziła coraz bardziej osowiała.

Mała zaklaskała w dłonie, wybuchnęła śmiechem, wycałowała mnie dziesiątki razy i ku mojej wielkiej radości nie przestała uśmiechać się przez cały wieczór, czule przyciskając galago do piersi.

Byłem zadowolony, że trafiłem. Jej melancholia wynikała z jej osamotnienia, bez małego towarzysza dla rozrywki, jak biedny Bebe. Głupio, że wcześniej nie pomyślałem o zastąpieniu szczeniaczka.

Moja uwielbiana chodziła szczęśliwa przez kilka dni, a mała szara kulka zawsze siedziała jej na rękach albo przebywała w pobliżu. Potem jakby straciła dla niej zainteresowanie. Mała okrągła małpka obijała się w kuchni, a ona nie zwracała już na nią uwagi ani nie przyprowadzała jej do warsztatu. Po paru dniach małpka zdechła, a Mała nie zwróciła na to większej uwagi, ponownie ogarnięta całkowitą obojętnością na otoczenie.

***

Co też mogło jej być? Odkąd zaczęły się deszcze przygasła jeszcze bardziej. Patrząc na jej szyję i żebra zauważyłem, że straciła na wadze, a przecież nigdy nie była zbyt tęga. Zauważyłem też, że nie jadła już z nami posiłków i zaniepokoiło mnie to.

– Mała – powiedziałem – siadaj, chodź jeść!

– Nie, nie! Nie głodna!

Machała ręką z obrzydzeniem i obiecywała, że zje później, albo twierdziła, że właśnie coś przekąsiła. W nocy nie przejawiała już żadnych pragnień ani czułości, ani seksu i rzadko wieczorem wypowiadała więcej niż kilka słów.

Sądziłem, że nudzi się w obozowisku, i starałem się, by codziennie spędzić z nią kilka godzin, mając nadzieję, że uda mi się poprawić jej nastrój. Chodziliśmy na spacery albo, jeśli padało, zamykaliśmy się w naszej chacie: Brałem ją za rękę i bez końca usiłowałem spowodować, by się uśmiechnęła.

– Wiesz, któregoś dnia wyjedziemy oboje. Nie zostaniemy tutaj do końca życia. Kiedy łódź będzie gotowa, wszyscy wrócimy, a potem zabiorę cię gdzieś bardzo daleko. Chciałabyś?

Potakiwała powoli głową, niezbyt przekonana.

– Nie wierzysz mi?

Potrząśnięcie głową.

– Polecimy samolotem. Wiesz, co to jest? To,…eee… taki ptak!

I można do niego wsiąść. Leci się do nieba. Ty, ja, w niebie. Chcesz?

– Tak.

Myśl o niebie sprawiała, że powracał jej blady uśmiech. To już było coś, ale pogrążałem się w rozpaczy. Chciałem, żeby była szczęśliwa, wesoła, roześmiana, taka, jaką widywałem ją dawniej. Nie rozumiałem, co ją gnębiło, i przeklinałem samego siebie za to, że byłem zbyt głupi albo zbyt niezdarny, by znaleźć właściwe słowa.

– Kochanie moje malutkie, zobaczysz. Pojedziemy do wielkiego miasta i kupię ci dwieście sukienek. Wierzysz mi, moja śliczna? I tyle biżuterii, ile będziesz chciała.

Boże! Zobaczyć choć trochę radości na tej ślicznej twarzy! Gimnastykowałem się by wymyślić coraz cudowniejsze plany, starając się rozbudzić w niej marzenia, by chociaż w myślach wyszła poza fort. Gdyby tylko ten deszcz mógł przestać padać na więcej niż kilka godzin, powtarzałem sobie, by nastąpił jaśniejszy dzień, który pozwoli mi zabrać ją na dłuższy spacer po okolicy. Byłem pewien, że to jej dobrze zrobi…

***

Któregoś ranka nieśmiały promień słońca przebił warstwę chmur. Przez całą noc nie padało. Postanowiłem zaryzykować, postawiłem na to, że dzień będzie słoneczny, i zaprosiłem Małą, by poszła ze mną.

– Pójdziemy na spacer? Daleko, na cały dzień? Co? Zgodziła się. Zabrałem trochę jedzenia i zaprowadziłem ją nad jezioro, gdzie zepchnąłem bambusową tratwę do wody.

– No, wskakuj! Któregoś dnia polecimy samolotem, ale dzisiaj będzie przejażdżka na wodzie. Podoba ci się?

– Tak.

Usiadłem z tyłu, moja mała księżniczka usadowiła się z przodu, ze wzrokiem utkwionym w dal. Za pomocą trzcinowej tyki odpychałem się od dna, jak najdelikatniej. Tratwa, która służyła nam do przewożenia zwałów trzcin podczas budowy fortu, była niestabilna, tańczyła we wszystkie strony i stojąc na rufie musiałem pilnie uważać, by nie upaść.

Brzegi powoli i majestatycznie przesuwały się po bokach. Fort, osłonięty kurtyną drzew, nie był prawie znikąd widoczny. Kępy trzcin tworzyły wielkie zielone bariery, które wrzynały się głęboko w wodę.

Po godzinie pływania uznałem, że szczęście mi sprzyja. Po raz pierwszy od dawna sklepienie chmur zdecydowanie rozstąpiło się i przepuściło promienie słońca. Siedząca na przedzie Mała, z zamkniętymi oczami, zwróciła twarz ku światłu ze słabym zrezygnowanym uśmiechem.

***

Pozwoliłem tratwie dryfować i sam też rozsiadłem się wygodnie. Dostrzegła to i sama przysunęła się do mnie, co nie zdarzyło się już od bardzo dawna.

– Fajna przejażdżka? Podoba ci się?

– Tak. Słońce dobre.

Upłynęło kilka cudownych godzin. Mała szybko odprężyła się. Słońce mocno prażyło nad wodą i syciliśmy się jego ciepłem. Zacząłem opowiadać głupstwa i Mała coraz wybuchała śmiechem, który podnosił mnie na duchu.

Popluskaliśmy się nawet trochę w wodzie, jak za dawnych czasów, kiedy byłem z nią taki szczęśliwy. Hałasowaliśmy, popychaliśmy się. Udawałem, że tonę, tracąc przytomność, i rozkoszowałem się jej śmiechem, kiedy wypływałem na powierzchnię.

Potem położyła się nago na tratwie, wystawiona ku słońcu. Rysy jej twarzy były bardziej odprężone niż w ciągu ostatnich tygodni. Pohamowałem pragnienie, by pogładzić ręką to jej drobne ciało, które tak bardzo kochałem, ale nie chciałem jej przeszkadzać. Zadowalałem się patrzeniem na nią, syciłem nią oczy, powtarzając sobie, że bardzo ją kocham.

Wkrótce obudziła się, przeciągnęła, prężąc swoje piękne plecy, oczarowała mnie czułym spojrzeniem, po czym ponownie chwyciłem za trzcinę, by popłynąć dalej na zwiedzanie jeziora. Myślałem o tym francuskim uczonym, o którym opowiadał Montaignes, wariacie łudzącym się, że znajdzie tu żywe dinozaury. Jakże musiał być rozczarowany, jeśli tu dotarł – w promieniu tysiąca kilometrów nie było spokojniejszego zakątka. Patrząc z tej perspektywy nawet wysokie korony drzew i gigantyczny las nie wydawały się już wrogie. Wystarczył promień słońca i wszystko się rozjaśniało, nawet twarz mojej Małej!

Napawałem się optymizmem. Sytuacja nie była tak poważna, jak powoli zaczynałem sądzić pod wpływem tych wszystkich szarych i mokrych dni. Trzeba tylko przetrzymać do czasu ustania deszczów. To wszystko. Za parę miesięcy, kiedy nadejdą piękne dni, załadujemy łódź i opuścimy to wszystko. Była to tylko kwestia cierpliwości.

***

Zastanawiałem się nad tym, kiedy coś na brzegu przykuło moją uwagę. Skierowałem tam tratwę. Była tu obszerna zatoczka, pomiędzy dwiema kępami trzcin, jedna z podobnych dziesiątkom dookoła jeziora. Trawy były wydeptane i wydawało mi się, że to ślady stada bawołów, albo innej dużej grupy zwierząt. Steki, o których każda informacja mnie interesowała.

Kiedy dotarłem na odległość paru metrów od brzegu, zrozumiałem, że nie były to ślady bawołów, ale wielkie okrągłe zagłębienia po nogach słonia. Widząc ich rozmiary natychmiast zrozumiałem, kto je zostawił.