Ten okaleczony skurwysyn dotarł aż tutaj!
Wyskoczyliśmy na brzeg, by przyjrzeć się śladom z bliska. Były świeże. Ostatni raz padało poprzedniego dnia po południu. M'Bumba był więc tutaj wieczorem albo nawet tego ranka. Być może minęliśmy się o parę godzin.
– Och, kurwa!
Zapomniałem już o tym śmierdzielu. Zresztą każdy z nas odsunął go gdzieś w podświadomość. Nawet już o nim nie rozmawialiśmy. I oto teraz pojawił się znowu. Nad brzegiem Jeziora Dinozaurów, tak jak coś kiedyś nam powiedziało.
Dziwiła mnie mnogość śladów. Można by pomyśleć, że M'Bumba chodził tam i z powrotem, a przecież zakątek był raczej niewielki. Z jakichś powodów, których nie potrafiłem sobie wytłumaczyć, musiał tu łazić w kółko. Ale dlaczego? Jeżeli przyszedł się napić, jak wskazywała na to logika, nie miał żadnego powodu, by dreptać tu w miejscu. Gdyby ogarnął go szał każący walić w ziemię, jak to już widziałem wcześniej, musiałyby być zniszczenia. Ale skraj roślinności, rozpoczynającej się dziesięć metrów dalej, był całkowicie nienaruszony. A gdyby się zdenerwował, usłyszelibyśmy go, choćby z oddali.
Nie. Chodził tu wzdłuż i wszerz, stale zwrócony ku jezioru, na pewno bardzo spokojnie, ale długo. Ze spuszczoną głową, pochłonięty sprawdzaniem każdego śladu, zachodziłem w głowę i nie mogłem zrozumieć. Po chwili, przypadkowo, uniosłem głowę i mój wzrok padł na przeciwległy brzeg jeziora. Zmartwiałem.
Naprzeciwko, jakieś półtora czy dwa tysiące metrów, doskonale widoczny przez rzadkie w tym miejscu drzewa za zieloną palisadą, widniały nasz fort i mały hangar na łodzie.
Był to zapewne jedyny punkt nad jeziorem, skąd tak dobrze widoczna była nasza posiadłość.
Dlatego słoń pozostawał tutaj tak długo! Obserwował nas. Jakkolwiek mogło się to wydawać dziwne, jakkolwiek było to właściwie niemożliwe, stało się oczywiste. M'Bumba nas szpiegował…
W drodze powrotnej poprosiłem Małą, by zachowała nasze odkrycie w tajemnicy, i sam też nie powiedziałem o tym ani słowa moim towarzyszom.
– I co, Elias? Coś nowego na jeziorze?
– Och, nie. Ciągle to samo… Kąpaliśmy się… To wszystko… Udałem, że jestem w dobrym humorze, i wieczorem szybko poszedłem się położyć, by przemyśleć to w spokoju.
Kiedy tylko zauważyłem ślady, a jeszcze bardziej kiedy odkryłem ten widok na nasze włości, opanowało mnie paskudne przeczucie, połączone z jakąś głęboką rozpaczą. Wiedziałem, że pech nadal czai się w pobliżu, pomimo walki, pomimo optymizmu ostatnich miesięcy, i czułem w sercu jakieś zimno mówiące, że wszystko zaczyna się od nowa. Wystarczyła jedna sekunda, by powróciły aberracje i czary.
Nie chciałem wprowadzać w forcie psychozy strachu. Wiedziałem, że moi towarzysze, podobnie jak ja sam, zapomnieli już o M'Bumbie. Każdy pragnął tylko jednego: by ten potwór nie przybył na umówione spotkanie i zagubił się gdzieś wśród tysięcy kilometrów kwadratowych dżungli, a przede wszystkim, abyśmy już nigdy nie wspominali o nim. Każdego ogarnęła nadzieja i poczucie triumfu nad bardzo trudną sytuacją. Przyjść teraz i oświadczyć: "Okaleczony powrócił. Szpiegował nas przez całą noc. Wie, gdzie jesteśmy i co robimy", w nieunikniony sposób załamałoby morale ich obu.
Mała zasnęła przy mnie. Okryłem ją palmową matą domowej roboty, żeby nie zmarzła. Czułem jej oddech na piersi i jej ciało, tak kruche, przytulone do mojego. Po raz pierwszy zwątpiłem w wytrzymałość fortu. To, co dawniej jawiło mi się niczym nienaruszalny warowny gród, teraz, kiedy zobaczyłem potwornej wielkości ślady tego skurwysyna, wydawało się bardzo kruche. Była to w końcu tylko palisada z trzciny. Przypominałem sobie zniszczenia, poczynione przez M'Bumbę, zrównane z ziemią polany, wielkie termitiery w kawałkach, wioskę Kuju…
Ach! Skurwiel! Tak bardzo chciałem o nim zapomnieć. Jedno było pewne, nie byliśmy już bezpieczni. Walcząc o odrobinę snu, podczas gdy deszcz na dworze znów zaczął padać, postanowiłem działać dla dobra ogółu już nazajutrz.
Naturalnie nie udało mi się zapaść w sen. Po paru godzinach rozmyślań i bezsenności łagodnie odsunąłem Małą i aż do rana czyściłem swój Winchester Express.
Potem zdrzemnąłem się na krótko. Kiedy się obudziłem, wszyscy siedzieli już przy śniadaniu. Zaszedłem do nich na chwilę, żeby się przywitać, i wesoło zawołałem:
– Zajmiecie się łodzią? Ja wybiorę się po trochę świeżego mięsa. I szybko wyruszyłem, nie pozostawiając jednemu i drugiemu czasu, by zaproponowali mi towarzystwo ani by się dziwili, że wybieram się na polowanie w tak podłą pogodę. Wyszedłem za bramę i pośpiesznie, niczym złodziej, zagłębiłem się w las.
Tego ranka działałem pod wpływem przeczucia, które mówiło mi, że jeśli zareaguję natychmiast, wyprzedzając wydarzenia, szczęście uśmiechnie się do mnie i zetknie mnie z M'Bumbą. Wytropię go, zastrzelę i będziemy mieli spokój aż do chwili, kiedy łódź będzie gotowa do wywiezienia nas w dal.
Były to jednak nadzieje zbyt optymistyczne i całkowicie błędne. Nie znalazłem nawet śladu słonia. Żadnego znaku. Nawet złamanej gałązki.
Szedłem najszybciej, jak mogłem, nie myśląc o zmęczeniu, o zadrapaniach i uderzeniach gałęzi. Z nieba lało się na mnie bez przerwy. Biegiem przemierzałem całe połacie brzegu jeziora, po czym zagłębiałem się w las, nie zważając na odległości. Następnie wracałem ku jezioru, z rozpaczliwie pustymi rękami, i zaczynałem od początku. Moje morale cierpiało coraz bardziej. Ciążyło mi podwójne uczucie wściekłości i niepokoju na myśl o tym, co się stanie, jeżeli go nie znajdę i nie przeszkodzę mu ostatecznie w działaniu na naszą szkodę; uczucie to rosło w miarę upływu czasu.
Musiało być koło piątej po południu, kiedy, przemoczony od stóp do głów, z ubraniem w strzępach, odczuwając silny ból w piersiach, zatrzymałem się na mały posiłek. Zaraz potem ruszyłem dalej. Nawet noc nie zatrzymała mnie. W koszmarnych warunkach – całkowitych ciemnościach, błocie i wśród niewidocznej już roślinności – nadal – szukałem. Zza zaciśniętych zębów mamrotałem bezustannie przekleństwa. Moja uraza przemieniła się w nienawiść.
Powróciłem do fortu bardzo późno, wycieńczony i w okropnym stanie, pokaleczony i brudny. Zaprzestałem pościgu bardzo głęboko w lesie. Powrót był jeszcze trudniejszy niż reszta. W gardle tkwiła mi kula goryczy. Paulo czekał na mnie, popijając swój bimber. Rzucił się w moim kierunku, przerażony niczym stara kwoka.
– Elias! Na miłość boską, Elias! Przestraszyłeś mnie. Gdzieś ty byt? Opowiedz!
Objąłem go czule. Nie mogłem mu nic wytłumaczyć, bo nie byłby w stanie zasnąć. Zresztą nie miałem ani ochoty, ani siły.
– Nic… Nic… Po prostu się zgubiłem, głupia sprawa. Dużo czasu zajęło mi odnalezienie właściwej drogi. Wszystko w porządku. To ładnie, że na mnie czekałeś… Nie niepokój się… Wszystko dobrze.
I pochyliłem przy tym głowę, żeby się nie zdradzić, po czym szybko schroniłem się w swojej chacie.
Nie było wątpliwości, ulewa powróciła. Godzina po godzinie zalewały nas tony wody. Kanały ponownie przepełniły się. Przejście dwudziestu metrów w obrębie fortu, by odwiedzić kogoś w chacie, przeprawa do kuchni albo do ubikacji, pozostanie przez niecałą minutę na powietrzu równoważne było kąpieli w jeziorze, nie mówiąc o błocie i gąbczastym gruncie, w którym człowiek zagłębiał się przy każdym kroku.