Выбрать главу

Obok hangaru na łodzie w ciągu jednego ranka w deszczu wybudowaliśmy małą szatnię, tak by błoto nie dostawało się do warsztatu, w którym spędzaliśmy całe dnie: niezbędne, by utrzymać to miejsce w absolutnej czystości. Dni były szare i ciemne. Zapalaliśmy pochodnie już po południu, ale i tak niewiele było widać.

Nigdy więcej nie czułem się już taki odprężony, jak w ciągu poprzednich kilku tygodni. Wiedziałem, że M'Bumba był tuż-tuż za tą zasłoną deszczu. Wisiała nad nami groźba. Jeśli nie mogłem go znaleźć podczas tego katastrofalnego dnia spędzonego na polowaniu, to dlatego, że raz jeszcze zadziałał jego czar. Znowu musieliśmy go znosić i oddać mu inicjatywę. Mógł się pojawić, kiedy chciał – będę gotów na jego przyjęcie. Cokolwiek się zdarzy.

Pobyt stał się jeszcze uciążliwszy z powodu pojawienia się chmar komarów i innych świństw, które przecież jak dotąd trzymały się z dala. W ciągu paru dni powietrze wypełniło się nimi. Wieczory przemieniły się w męczarnię. Przez całą noc legiony najróżniejszych owadów tańczyły brzęczącą sarabandę dookoła jeziora. Było od nich aż gęsto, do przesady. Montaignes odczuwał naukowe zdziwienie. Stary, czyli subtelny Paulo, mruczał, że dawno już nie było żadnego diabelstwa i że te komary jego zdaniem nie wróżą nic dobrego. Taaak… Nic dobrego!

Przygotowaliśmy maść z dość śmierdzącej papki, wydobywanej przez Montaignes'a ze środka pewnego krzaka wskazanego przez Małą. Otrzymany w ten sposób zapach przywodził na myśl zimny tytoń. Komary unikały go jak zarazy. Przez cały dzień smarowaliśmy sobie tym ciało i choć wszyscy śmierdzieli w sposób niewyobrażalny, unikaliśmy przynajmniej zbytniego pokąsania.

Nagle Montaignes zrobił się jeszcze dziwniejszy. Jego oczy pałały niezwykłym blaskiem i wygadywał coraz bardziej bezsensowne rzeczy. Po dwóch dniach Paulo uznał nawet, że należałoby o tym ze mną porozmawiać.

– Słuchaj no, zastanawiam się, czy nie należałoby zabronić szczeniakowi obżerania się tymi świństwami. Nigdy dobrze to na niego nie działało, ale uważam, że ostatnio już mu zupełnie odbija.

– No, wiesz, odbijało mu zawsze…

– Słuchaj, dzisiaj przez dwie godziny rozmawiał z jakąś panią! Zrób coś, Elias. Poradź mu, żeby się upijał albo coś innego!…

Następnego dnia w warsztacie, koło południa, Montaignes zachwiał się i omal nie upadł na pirogę. Wyprostował się i spojrzał na nas, z szeroko otwartymi oczami, jakby nas nie widząc, z pobladłą twarzą. Wielkie krople potu spływające po jego twarzy wyjaśniły nam wszystko.

– Ha! Nic dziwnego, przy tylu komarach! No, szczerze mówiąc uspokoiłem się. Chodź, Mały, położę cię do łóżka. To nic strasznego. Pocierpisz trochę, ale za parę dni będzie po wszystkim. Masz malarię. Już się zastanawiałem, kiedy cię to złapie! Nie martw się… chodź… Zajmiemy się wszystkim.

***

W ciągu następnych dni Montaignes nie wstawał. Każdego ranka przenosiliśmy jego łóżko do warsztatu, żeby przebywał z nami i byśmy mogli w każdej chwili obetrzeć mu czoło i ciepło go okryć. Ataki malarii powodują piekielne przypływy na przemian ciepła i zimna. Temperatura ciała dochodzi do 41- 42°C, powodując obfite pocenie się. Wychodzi z człowieka cała woda, cały tłuszcz. Traci się kilogramy niewiarygodnie szybko. Po takiej fazie gorąca, kiedy jest się już porządnie mokrym, następuje przypływ zimna. W ciągu paru minut wnętrze ciała lodowacieje. Półprzytomny człowiek ledwo wie, co się z nim dzieje. Ma się tylko uczucie: raz, że ciało płonie, raz, że jest przemarznięte. Takie wycieńczające organizm skoki mogą trwać całymi dniami, czasami nawet tygodniami, niezmiennie w tym samym rytmie.

Malaria, zwana też zimnicą, wcale nie musi być śmiertelna. Silne organizmy, ludzie twardzi miewają nawroty choroby przez całe życie, dwa lub trzy razy do roku, a między nimi niekiedy przypadki zasłabnięć. Jeśli organizm jest słabszy, ryzyko jest większe. Wszystko zależy od siły ataku i stanu chorego. Widywało się już siłaczy, którzy umierali, podczas gdy rachityczne dzieci przeżywały. Wiele zależy też od stanu poszczególnych organów wewnętrznych. Malaria może na przykład zaatakować wątrobę, jeśli ta była już wcześniej chora. Jest to jeden z powodów, dla których zimnica czyniła spustoszenie wśród białych żyjących w tropiku, zarówno osadników, jak i pozostałych. Po pewnym czasie amatorzy whisky, których procent w tej grupie jest wysoki, umierają na wątrobę.

Na malarię nie ma lekarstwa. Tylko chinina, a i to nie zawsze, może to świństwo zahamować. Ale myśmy jej nie mieli, nie było niczego, co mogłoby przynieść Montaignes'owi ulgę. Jedyne, co mogliśmy zrobić, to być przy nim podczas ataków, i mieć nadzieję, że jego organizm wytrzyma.

***

W hangarze na łodzie zbudowaliśmy łóżko. W ten sposób mogliśmy czuwać przy nim przez cały dzień nie przerywając pracy. Owijaliśmy go jedną z tych plecionych mat, których mieliśmy spory zapas, a kiedy dostawał drgawek, okrywaliśmy go jeszcze skórami zwierząt, głównie potamoszer.

Biedak był blady, przybrał woskową, żółtawą barwę. Jego twarz naznaczyły bruzdy, po których nieustannie ściekały wielkie krople potu. Leżał nieruchomo, pogrążony w całkowitej śpiączce przerywanej krótkimi przebudzeniami, podczas których majaczył wykrzykując bezsensowne urywki zdań. Jego pot wydzielał gorzki, mdlący zapach, którym pomału przesiąkł cały warsztat.

Paulo zajmował się chorym. Regularnie wycierał mu całe ciało szmatami, zrobionymi z kawałków starych koszul; ciągle je prał i suszył nad miską gorącej wody.

– Ale mu się przytrafiło! Biedak, dostaje nieźle w kość. Żeby tylko wytrzymał! Nie, żebym się niepokoił, ale nie podoba mi się ten jego kolor.

Stary przygotowywał rzadkie zupki z soku i miąższu owoców, zwykle o pięknej pomarańczowej barwie, do których dodawał trochę cukru z trzciny. Kiedy tylko wyglądało na to, że Montaignes się przebudzi, dwa czy trzy razy dziennie, podbiegał, by dać mu jeść. Siadał przy łóżku, z pełną tykwą na kolanach, podtrzymywał pod głowę i wlewał mu do ust gorącą miksturę.

– Połykaj! Połykaj, do cholery!… Tak… Dobrze. No, jeszcze troszeczkę. Łyżeczkę, żeby zrobić przyjemność Paulowi. No! O rany! Nawet nie ma już siły otworzyć ust! Trzymaj się, Mały! Jedz, to ci dobrze robi!

Wkrótce Paulo przyniósł do warsztatu swoje łóżko i już nie odstępował swojego podopiecznego. Kiedy przychodziłem z własnymi problemami, siedział zatroskany i ponury obok młodziaka albo pił melancholijnie swój bimber z małej tykwy, a na jego twarzy malowało się zmęczenie nie przespanych nocy. Uśmiechał się do mnie, wzdychał, walił się w udo i obiecywał:

– Wyjdziemy z tego, zobaczysz! Nie martw się.

– Nie martwię się.

– Wiem, wiem. Wyjdziemy z tego, zobaczysz!

***

Twierdzi się, że nieszczęścia chodzą parami. Pomimo całej sympatii, jaką żywiłem dla Montaignes'a, daleko bardziej zaniepokojony i przerażony byłem niespodziewanym obrotem, jaki przybrała niemal w tym samym czasie apatia Małej.

Z biegiem czasu powoli przyzwyczaiłem się do jej braku apetytu, i zaniku energii. Ale teraz nie jadła już w ogóle i chudła w tempie, które mnie przerażało. Patrzyłem na nią, leżącą z oczami jeszcze otwartymi, ale utkwionymi gdzieś w dal, bez blasku, z zaostrzonymi rysami twarzy, na której skóra była jakby obciągnięta. Przypominała mi wygłodzone azjatyckie dziewczynki, wychudłe i pozbawione wszelkiej nadziei.

Potem zaczęła spać. Nie poruszała się już, leżąc przez cały dzień z zamkniętymi oczami i regularnie oddychając. Rano, kiedy wychodziłem, podczas każdej z licznych wizyt, jakie jej składałem podczas dnia, wieczorem, w nocy, pozostawała pogrążona w głębokim odrętwieniu, które mnie przerażało.