Strzeliłem. Dwa razy, jeden za drugim.
Palisada powróciła na swoje miejsce, a jednocześnie potworny, wściekły ryk, mrożący krew w żyłach oddalał się w kierunku lasu.
Trafiłem go!
Podszedłem bliżej. W palisadzie pomiędzy dwoma złamanymi bambusami ział teraz długi wyłom. Po drugiej stronie nie było niczego. Skurwiel schronił się w lesie. Odgłosy łamanych gałęzi i głuche dudnienie wskazywały, że nie odszedł daleko. Pozostawał w pobliżu.
Załadowałem ponownie, gotów na drugie starcie, i znów usadowiłem się oparty o pal, klęcząc w błocie i mając nadzieję, że powróci tam, gdzie już zaatakował, bo miejsce, jak zdawałem sobie z tego sprawę, było gotowe całkowicie ustąpić.
Kurwa, trafiłem go! Biegaj teraz, kretynie! Przeleć się dookoła, rycz, ile chcesz! Ja tu cię posłucham. Mam dużo czasu. Tylko się pokaż, a urządzę ci zabawę. Dla ciebie ostatnią.
Hałasy ucichły, jakby pochłonął je las. Zdechł? Zwiał? Żaden z tych wariantów mnie nie satysfakcjonował. Musiał być gdzieś bardzo blisko, knując nowy numer. Mój wzrok bez przerwy przeszukiwał palisadę, starając się wypatrzeć jakiś cień lub ruch, który by coś zdradził. Byłem gotów do strzału, kiedy tylko znów zaatakuje. Moje uszy starały się wychwycić, poprzez odgłosy deszczu, hałas jego kroków, by określić, skąd nadchodzi. Ale cisza panowała teraz całkowita.
Palisada za moimi plecami rozleciała się.
Pal, o który się opierałem, wyleciał w górę i zostałem odrzucony o pięć metrów do przodu. Upadłem na kolana, w błoto. Chciałem się w nim całkowicie zanurzyć. Za mną uderzenia straszliwego tarana rozpychały bambusy. Słyszałem, jak trzaskają włókna. W najwyższym napięciu, ogarnięty chłodną paniką, oczekiwałem na ostatnie potężne trzaśniecie i potworne monstrum, które spadnie na mnie, by mnie zgnieść. Pod moimi piersiami ziemia dudniła. Hałas jego uderzeń i porykiwań, nieopisanie bliskich, rozsadzał głowę.
Poczułem i usłyszałem, jak łamie się słup, po czym pada niedaleko mnie.
Już. Był nade mną.
Ustały wszelkie hałasy. Nie słyszałem nawet odgłosu łamanych gałęzi ani dudnienia ziemi, które wskazałyby mi, dokąd odszedł.
Milimetr po milimetrze uniosłem się, cały ubłocony. Boże! Jakiż byłem głupi sądząc, że palisada oprze się podobnej furii! Nie byłem w stanie wykonać ruchu. Strach opanował mnie i nie chciał już opuścić. Wydawało mi się, że słyszę za sobą jakby grzmot i że czuję, jak potwór miota się parę metrów ode mnie. Drżałem. Cały byłem we własnych wymiocinach. Miałem kurcze żołądka, wstrząsały mną torsje. Klęcząc w błocie, z dłońmi przyciśniętymi do brzucha, byłem jak sparaliżowany, a serce biło jak oszalałe.
Wrzasnąłem ze wszystkich sił, kiedy zaatakował ogrodzenie, daleko ode mnie, o jakieś pięćdziesiąt metrów, naprzeciwko. Wrzeszczałem ze strachu, że tu wpadnie. Jak w koszmarnym śnie ujrzałem, jak na wszystkie strony leciały odłamki bambusa, a straszliwa siła rozrzucała je z nieopisaną wściekłością.
Potem zniknął znowu i nie pojawił się więcej. Słychać już było tylko przenikliwe, dalekie odgłosy. Coraz dalsze. Rezygnował.
Nie ruszałem się. Ładnych parę godzin później wstał świt, a ja nadal leżałem w błocie, śmierdzący i żałosny, ściśnięty przerażeniem, jakiego nigdy przedtem nie odczuwałem.
Powoli, wraz z nastaniem dnia, zrozumiałem, że żyję. W trzech miejscach ogrodzenie było wgniecione, pozbawione wielkich odłamków drewna. Za moimi plecami pękło na pół, tworząc ogromną poziomą wyrwę długą na dziesięć metrów, której widok pogrążył mnie ostatecznie. Trochę więcej, tylko jeszcze jedno uderzenie, i rozwaliłby wszystko. Złapałby mnie, cisnął o ziemię i ostatecznie rozgniótł.
Dlaczego tego nie uczynił? Rana musiała być poważna. Osłabiony, przez chwilę jeszcze dawał upust swej złości, po czym musiał dać za wygraną. Podniosłem z błota karabin i poszedłem się odświeżyć, stopniowo odzyskując spokój. Moje dłonie jeszcze lekko drżały i w żaden sposób nie potrafiłem temu zaradzić.
Kiedy wszedłem do warsztatu, zrozumiałem natychmiast. Paulo patrzył na mnie niewypowiedzianie smutnym wzrokiem, okryty skórami, siedząc na brzegu łóżka dziewczynki. Montaignes, nadal leżąc, cicho płakał.
Umarła.
Paulo wycofał się na swoje łóżko. Obaj nakryli się swoimi matami, jakby ogarnięci atakiem choroby, by pozostawić mnie sam na sam z moim cierpieniem.
Wziąłem ją w ramiona. Na jej twarzy malował się całkowity spokój. W ostatnim odruchu samoobrony dotykałem ją i szczypałem, ale nie było żadnej nadziei. Tym razem odeszła tak daleko, że nie mogła już wrócić.
Przeszedłem przez fort, by zanieść ją do naszej chaty, ułożyłem ją na posłaniu, po czym wziąłem maczetę i z furią zacząłem ciąć bambusową podłogę. Potem na klęczkach wykopałem w ziemi otwór. Poświęciłem na to kilka godzin, bo chciałem, by był głęboki i miał równe brzegi. Następnie naciąłem bambusów odpowiedniej długości i rozłożyłem je na dnie i przy ściankach otworu, tworząc w ten sposób jakby skrzynię, możliwie regularną.
Ochroni ją to od padlinożernych zwierząt.
Uniosłem ją i delikatnie położyłem na dnie, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Nakryłem ją matą i bardzo szybko, nie patrząc, przysypałem ziemią.
Ubijałem to miejsce, aż wszystko było zupełnie równe, po czym wyszedłem z chaty. Maczetą ciąłem słupy, aż domek zawalił się na grób. Zniszczyłem dach i ścianki, pozostawiając jedynie kupę połamanego drewna, strzegącą dostępu do grobu mojej narzeczonej.
Spoczywaj w pokoju, piękna mała dziewczynko.
Przygotowałem Paulowi i Montaignes'owi dwa nowe posłania z gałęzi i uzupełniłem ich zapas żywności. Zostało mi dziewięć naboi. Wziąłem sześć, karabin i wyszedłem z fortu.
Epilog
Odnalazłem skurwiela parę dni później. Od mojego wyruszenia nie było żadnych śladów, jak zwykle. Wydawało się znowu, że M'Bumba wyparował. Ale prowadziły mnie jego przedśmiertne porykiwania.
Długie, ostre dochodzące od zachodu.
Obszedłem fort dookoła. Na wielu palach była krew. Nasz pomysł, by najeżyć palisadę ostrymi bambusami, okazał się dobry. Za każdym atakiem nadziewał się na nie i miałem nadzieję, że miał teraz w trzewiach pełno wężowego jadu.
Dookoła, na niewielkiej przestrzeni, odnalazłem wielkie brunatne plamy, pozostałości po litrach krwi, jakie wsiąkały w ziemię i które powiedziały mi to, co potwierdzały dalekie odgłosy. M'Bumba był ranny. M'Bumba był w agonii!
Szedłem szybko i niemal bez zatrzymywania, tracąc niekiedy kierunek porykiwań, powracając na właściwą drogę po długim błądzeniu, powstrzymywany przez roślinność, która stawała się coraz bardziej gęsta i ciemniejsza.
Zagłębiłem się w ogromny zagajnik, pełen bluszczy i kolczastych roślin, przez który mogłem się przedzierać wyłącznie używając maczety. Ryki M'Bumby były bliskie, ostre, każdy trwał jakieś trzydzieści sekund i kończył się gardłowym, ochrypłym zachłyśnięciem się, przypominającym kichanie.
Teraz, kiedy stałem bez ruchu, słyszałem wyraźnie jego oddech.
Był niedaleko, ukryty gdzieś wśród nieprzeniknionych krzaków. Żeby nie wiem jak się schował, byłem zdecydowany nawet wykarczować okolicę jeśli zajdzie potrzeba, by go odnaleźć. Był teraz zbyt blisko, by mi się wymknął. Jedyną rzeczą, o której myślałem od dwóch dni, było, by dotrzeć na czas. Odnaleźć go, ale odnaleźć go żywego. Mieliśmy niewiarygodnie dużo rachunków do uregulowania.