Nagle ujrzałem na ziemi ogromną kość. Białą goleń słonia. Nie zwróciłem na nią szczególnej uwagi, ale po. chwili natknąłem się na kolejne kości, coraz liczniejsze, na wpół pokryte ziemią.
Parę kroków dalej odkryłem wielki szkielet klatki piersiowej słonia, całkowicie pokryty bluszczem, niemal niewidoczny. Mógłbym przejść obok niczego nie zauważając.
Poświęciłem trochę czasu, by odgarnąć roślinność. Szkielet był cały, uzbrojony w dwa ogromne kły, które, jak się zdawało, czekały tylko na mnie. Zapamiętałem miejsce, wyryłem parę znaków na okolicznych drzewach i ruszyłem dalej.
Przeszedłem niecałe dwadzieścia metrów i natknąłem się na następny szkielet słonia, również całkowicie pokryty roślinnością i otoczony barokową zielenią. Tu także dwa piękne kły, zakryte krzewami. Potem znalazłem trzeci, też zarośnięty. Czwarty… zrozumiałem, że poszycie pełne było trupów. Znalazłem cmentarzysko!
Nie było wątpliwości. Legendarne miejsce, do którego stare słonie przychodziły umierać! To dziwne. Zawsze, ilekroć chciało mi się o tym myśleć, wyobrażałem sobie, że musi to być nieco tajemnicza polana, w głębi dżungli, którą napotyka się przypadkiem.
Kolejny olbrzym pokryty liśćmi. Kość wyzierała jedynie miejscami, niczym fragmenty białej skały. Kły sterczały w górę pośród warstw mchów i paproci. Pod tym sklepieniem musiały leżeć wszędzie, niewidoczne. Trzeba było na nie wejść, by je zauważyć.
Ociekałem potem. Walenie maczetą było wyczerpujące i nie traciłem czasu na zachwyty nad krajobrazem. Wdzierałem się coraz głębiej w coś w rodzaju tunelu i zaczynałem się zastanawiać, czy M'Bumba ponownie postanowił zakpić sobie ze mnie, kiedy wreszcie ujrzałem go przed sobą.
Parę metrów dalej, za zasłoną z lian i skłębionych liści, ujrzałem w mroku jego monumentalny czarny zad, całym ciężarem spoczywający na ziemi. Leżał na brzuchu i odwrócony był do mnie tyłem.
Kiedy nadszedłem, uniósł głowę. Gigantyczne uszy z czarnej skóry, postrzępione, wielkie niczym parawany, zawachlowały gwałtownie, zmiatając z ziemi gałęzie. Obrzydliwy skurwysyn nie spieszył się z odejściem z tego świata, gdzie wyrządził tyle zła. Jeszcze żył.
Ależ był wielki! Jego głowa, niczym czarna nieregularna skała, była równie wysoka jak ja. Jego trąba, wielka umięśniona rura, leżała zakrzywiona bezwładnie przed nim i wydawała się bezsilna. Jedna z jego tylnych nóg była sztywna, leżała prostopadle do ciała i nieco unosiła jego zad. Klęczał na przednich nogach. Z mojej perspektywy, tak jak go widziałem, z uniesionym zadem, wyglądał, jakby właśnie potknął się o przeszkodę i głupio upadł na brodę.
Podszedłem.
– M'Bumba!! Widzisz mnie? To ja, Elias…
Jego zdewastowana czaszka pokryta była grubą czarną skórą i obszerna niczym beczka. Małe oczka, jak czarne guziki, były całkowicie pozbawione wyrazu. Powiada się, że człowiek czuje szacunek dla godnego przeciwnika. Ja nie czułem nic.
– Dobrze mnie teraz widzisz?
Drgnął w przypływie silnej woli. Uniósł się na dobry centymetr, po czym opadł, aż zadudniła ziemia. Jedna z moich kuł ugodziła go tuż nad pachwiną. Na jego boku widniało kilka dziur otoczonych ciemniejszymi plamami. Ze sztywnej tylnej nogi sterczał gruby kawał drewna: jeden z zatrutych jadem pali złamał się po wbiciu w ciało.
Obszedłem kieł, większy ode mnie, o niewiarygodnym przekroju i zagięty niczym kieł mamuta. Dziura po drugim przedstawiała potworny widok. Sterczał tam nierówno ułamany odłamek kości, długi i ostry, niczym czarny i spróchniały ząb.
Z ogromną przyjemnością uniosłem karabin, tuż przed wpatrzonym we mnie małym czarnym guziczkiem.
– I co skurwielu? Dupa, co, bałwanie? Chuju! Ty góro mięsa. Kupo gówna. Jebany zasrańcu. Dostałeś wreszcie, gruba świnio, co? Co?
Uniósł głowę na dźwięk wyzwisk. Nie na długo. Strzeliłem. Oko rozprysło się i głowa opadła nagle, po czym osunęła się na bok.
– TY CHUJU! TY CHUJU! A TU MASZ ZA MOJĄ MAŁĄ. Strzeliłem w czaszkę. Straciłem słuch w prawym uchu. Dalej wrzeszczałem ładując tak szybko, jak tylko mogłem, po czym przytknąłem mu lufę do głowy.
– ZA TATAVE!
Odpadł potężny odprysk kości, pozostawiając krwawą dziurę.
– ZA BEBE!
Proch gryzł mnie w oczy. Wokół czaszki skurwiela unosiły się obłoki dymu.
Wystrzeliłem dwie ostatnie kule w brzuch, ku pamięci Małych Ludzików, a każdy strzał wywoływał drgnięcie, po którym wypływał strumień krwi. Potem, jako że sześć naboi to było zbyt mało, by wyładować całą moją furię, zacząłem kopać go w dupę, walić obcasami, potem pięścią, aż otarłem sobie kostki.
Wtedy chwyciłem maczetę i waliłem, i ciąłem na oślep, raniąc go, gdzie popadło, aż upadłem na plecy, a pot zalewał mi oczy i paliły płuca od tego szalonego bicia i wrzasku.
Później bardzo długo siedziałem naprzeciwko pokrajanego trupa, pociętego krwawymi pręgami, i odzyskiwałem spokój.
Powróciłem do fortu dopiero dużo później. Moi towarzysze leżeli i byli żywi. W paskudnym stanie, ale żywi. Natychmiast zabrałem się za ich toaletę, mimo ich słabych protestów, i odkryłem na ich łydkach pijawki, czarne i napęczniałe. Paulowi niektóre zawędrowały aż na wewnętrzną stronę ud.
Nieprzerwany deszcz spowodował zapewne, że powychodziły z jeziora. Rozpaliłem ogień, przygotowałem rozżarzoną szczapę i zabrałem się za wypalanie im główek, by je poodczepiać.
– Aj! Kurwa! – warknął Paulo, rozbudzony oparzeniem.
Z trudem pochylił się nad miejscem, przy którym byłem zajęty, i wymamrotał:
– … pijawki. Nie zauważyłem!
Po czym spojrzał na mnie i przywróciło mu to pamięć.
– I co?
– Po wszystkim, nie żyje.
Stary upadł na plecy z westchnieniem ulgi.
– To jak, mogę już umierać, nie?
– Nie wygłupiaj się.
Montaignes otworzył oczy i patrzył na mnie z nikłym uśmiechem na ustach.
– Dostałeś go… dostałeś go…
Potem odkrył na swoim ciele pijawki i przytłumiło to jego radość. Pozdejmowałem je tak szybko, jak tylko się dało, kolejno wrzucając je do ognia. Po operacji zostawały małe, czerwone i okrągłe ślady, jak po oparzeniu papierosem. Paulo opieprzał mnie i drapał się w swoją gęstą brodę, która wyrosła mu jakby niespodziewanie.
Wyszedłem. Nad fortem zapadał zmierzch. Czułem w krzyżu ogromne zmęczenie. Dookoła mnie wszędzie tylko gruzy, śmieci i błotniste kałuże. Palisada była rozwalona w trzech miejscach, bambusy połamane, większość podtrzymujących słupów wyrwana z ziemi. Będzie robota. Dużo roboty.
Poszedłem do tam-tamu przed świetlicą. Była godzina wezwań. Cztery pary pałek leżały odwrócone, tak jak je zostawiono. Chwyciłem jedną i zacząłem walić.
Pałam! Pałam! Pałam! Bam! Bam! Bam! Bam! Pałam! Pałam! Pałam! Bam! Bam!
Niepostrzeżenie waliłem coraz mocniej, starając się mocnymi uderzeniami zagłuszyć swój ból.
"To znaczyć przyjść, przyjść", mówił mi jej mały głosik, tak odległy, nad brzegiem rzeki.
"Przyjść, przyjść. Złe odeszło…"
I te jej wpatrzone we mnie wielkie czarne oczy.