Potem nastąpił alarm bojowy. Już skoro świt Paulo był na przystani, ciskając się wśród gromadki roześmianych ludzi Kuju, w ogólnym rozgardiaszu krzyków, bieganiny i stosów skrzyń.
Dla Starego, który sam mianował się szefem intendentury, nadrzędna reguła wszystkich naszych wypraw została raz na zawsze ustalona:
– Dżungla, zgoda. Ale ma być sucho pod dupą i żadnego robactwa. Ma być komfort!
A ponieważ polowanie na M'Bumbę różniło się od zwykłych wypadów, jako że był to taki nasz mały luksus, Paulo nie zamierzał robić oszczędności. Zgodnie z nowymi zasadami, głoszącymi, że "tym razem nie mamy najmniejszego, ale to najmniejszego zamiaru się nudzić", główny intendent opróżniał magazyn faktorii.
Wyruszyliśmy trzema pirogami, największymi, jakimi dysponowaliśmy. Były to lekkie łodzie długości około dziesięciu metrów, każda wyrzeźbiona z jednego pnia drzewa, szerokie i wyposażone w silniki czterdziestkipiątki. Dwie by wystarczyły, ale Paulo chciał jedną przeznaczyć wyłącznie na potrzeby kuchni i transport jedzenia, bo podczas poprzednich polowań wielokrotnie już uskarżał się na brak pod ręką "pływającej stołówki".
Ponadto musieliśmy zabrać mały generator, dwudziestopięciokilowe dzwono mięsa, wielką dwustulitrową beczkę ropy, skrzynię z narzędziami… No i oświetlenie: gazowe lampy z dziesiątkami zapasów, latarki elektryczne, pudełka z bateriami oraz zestaw pięciu potężnych reflektorów, każdy z osobnym trójnogiem.
Do kuchni mieliśmy dwie kuchenki gazowe i zapasowe butle, całą rozdętą baterię kotłów, garnków i różnych innych naczyń. Aby mieć "sucho pod dupą", zabraliśmy dziesiątki metrów plandek i plastikowych osłon, składane łóżka polowe z brezentu khaki rozpiętego na drewnianych kołkach, a także – a jakże! – dopasowane do nich materace, śpiwory i wojskowe koce. Mieliśmy zadziwiającą moskitierę, obszerną niczym sklepienie kościoła, która wieczorami miała nam pozwalać na zabezpieczenie przed owadami całego obozowiska. Oprócz tego każdy z nas miał swoją własną, nie licząc zapasowych. Wyposażenie uzupełniały stoliki kempingowe, składane krzesła, maczety, łopaty, młotki, ostre narzędzia, mydlą, szampony i szczoteczki do zębów.
Jedzenie, zapakowane w kilku żelaznych kufrach i w niezliczonych jutowych workach, zajmowało ogromną przestrzeń. Paulo zabrał wszystkie puszki konserw, kilogramy ryżu, makaronu, cukru, oliwy, kawy i innych rzeczy, o których już nie wspomnę. Kazał także załadować skrzynkę Chateau-Monbrisac rocznik 1976. Znaleźliśmy to winko, zupełnie wyjątkowy trunek, na czarnym rynku w Brazzaville. Zapewne pochodziło od jakiegoś notabla, któremu francuski oficjał dał drobny upominek, a ten właśnie potrzebował pieniędzy…
Na nasz arsenał składały się liczne noże i dwadzieścia pudełek całkowicie lub częściowo opancerzonych pocisków z ładunkiem nitro. No i, upakowane w wodoszczelnej skrzyni, trzydzieści lasek dynamitu z zapalnikami.
Trzydzieści? Byłem zaskoczony, ale Paulo odpowiedział mi, odwracając wzrok, że były potrzebne do łowienia ryb. Ryb? Fakt, że w rzece roiło się od wielkich, pysznych ryb, ale jedna jedyna laska zapewniłaby nam filetów na dwa tygodnie. Ryby nie były jedynym wytłumaczeniem.
Prawda była taka, że Paulo lubił wielkie wybuchy. Podczas wszystkich przygód, jakie wspólnie przeżyliśmy, zawsze musiał coś wysadzić w powietrze. No ale w końcu tym razem ruszaliśmy jedynie na polowanie. Nie była to nawet wyprawa. Raczej safari. Czy takie ilości dynamitu nie stanowiły pewnej…
– Lepiej za dużo niż za mało – uciął Paulo.
I więcej nie powrócił już do tego tematu. Stary zabrałby nawet czołg, gdybyśmy taki mieli w magazynie.
Były też oczywiście trzy karabiny, gotowe do załadunku, w nierdzewnych futerałach. By polować na słonie, człowiek zmuszony był wynaleźć broń dużego kalibru, jednostrzałową, ale o wielkiej prędkości początkowej i ogromnej mocy. Bo słonia nie daje się zabić podstępnie! Trzeba strzelać stojąc naprzeciw niego, żeby trafić w czaszkę, podejść na mniej niż dwadzieścia metrów, a on wtedy człowieka widzi. Nie ma to nic wspólnego ze spokojnymi i egzotycznymi słoniami z kenijskich rezerwatów. Na człowieka rzuca się góra mięśni, wielka jak ciężarówka, wściekła i dzika, opętana instynktem zabijania.
Słoń jest królem zwierząt. Z całej fauny jest najpotężniejszy, najinteligentniejszy, a jego siła nie ma sobie równych. Nawet wielkie drapieżniki dają mu spokój, pod groźbą bezlitosnego stratowania i rozerwania na strzępy.
Toteż broń mieliśmy doskonałą: Weatherby 478, ogromnej mocy, ulubiony karabin Paula. Ja miałem Winchestera Express. W rękach Montaignes'a wylądował zwykły Winchester 375. Wszystko to broń pewna, szybka, potężna; nie istnieje nic lepszego.
Pirogi były gotowe późnym popołudniem. Wyjazd przewidziano nazajutrz o świcie. Podczas gdy zamocowywano ostatnie ładunki, w powolnym tempie końca dnia przystąpiliśmy do werbunku. Przede wszystkim potrzebowaliśmy sprawnej intendentury. Tylko dobra organizacja pozwala na uniknięcie materialnych problemów, takich jak moskity, pasożyty, wilgoć znad mokradeł i wycieńczenie wywołane całodziennym tropieniem. Potrzebowaliśmy do tego co najmniej dwóch osób.
Paulo i Montaignes chcieli dobrze jeść. Ja też byłem za. Zaangażowaliśmy więc jednomyślnie Małą. Była młoda, ale potrafiła gotować i to w dodatku tak, jak lubiliśmy. Ponadto miała wrodzoną znajomość dżungli i czuła się w niej zupełnie swobodnie. Wreszcie sama poprosiła Paula, żebyśmy ją zabrali, i w razie odmowy rozpętałoby się piekło.
Do pomocy na tym stanowisku przydzieliliśmy jej Octave'a. Nie był to może najlepszy nabytek, ale pod rozkazami Małej mógł okazać się pożyteczny. Poza tym mieliśmy go pod ręką. Paulo przeciął dyskusję oświadczając, że udział u naszego boku w ekspedycji będzie dla Tatave, jak go nazywał, bardzo pouczający.
I Tatave wyruszył z nami, niestety!
Początkowo mieliśmy zamiar wziąć na tropicieli ludzi Kuju. Znaliśmy w wiosce czterech czy pięciu, z którymi pracowaliśmy już wcześniej. Udaliśmy się więc do Wodza, zgodnie ze zwyczajami, by prosić go o powierzenie nam dwóch swoich chłopców, na zwykłych w takich przypadkach warunkach i z odpowiednim uposażeniem.
Ale w wiosce trwały prace. Nad rzeką stojące po kolana w błocie kobiety formowały wielkie lepkie cegły, które mężczyźni przenosili i montowali. Wszędzie widać już było zaczątki ścian. Wszystkie grupki, które nas pozdrawiały, pochłonięte były pracą. Nie mogliśmy pozbawiać Wodza dwóch ludzi w chwili, gdy potrzebował każdego z nich. Zrezygnowaliśmy i zamieniliśmy nasz spacer w kurtuazyjną wizytę. Weźmiemy na tropicieli dwóch spośród Małych Ludzików, którzy żyją w dżungli nieco dalej z biegiem rzeki…
Wódz przybył na przystań o świcie, kiedy zabieraliśmy się do odpłynięcia. Był w otoczeniu ośmiu wojowników, którzy natychmiast odłożyli łuki i weszli do wody, by pomóc odciągnąć pirogi od brzegu.
– Żegnaj, Wielki Wodzu! – rzekłem do niego z pokładu łodzi. Kiedy tak patrzyłem na niego, monumentalnych rozmiarów, wprawiającego swoim ciężarem w drżenie całe molo, ogarnęło mnie przeczucie, że być może odchodzę na dłużej, niż zamierzałem.
– Uważaj na wszystko, dobrze, Wielki Wodzu? Powierzamy ci nasz dom.