Po raz pierwszy zastanowił się, czy to nie poszukiwania takiej rzadko spotykanej radości życia rzucały jego ojca w ramiona kolejnych kobiet, którym jedyną przyjemność sprawiało realizowanie jego czeków. Tak samo mogło być z młodszym bratem Rye'a, który dwa razy ożenił się i rozwiódł, zanim skończył dwadzieścia pięć lat. Dobrze, że chociaż ich siostra Cindy szybko nauczyła się wyczuwać różnicę między mężczyznami, którzy pragnęli jej samej, a tymi, którym chodziło o uszczknięcie czegoś z fortuny McCallów.
Tego akurat był pewien, jeżeli chodziło o Lisę – nie uśmiechała się tak do niego z powodu pieniędzy i dzięki temu jej uśmiech wydawał się być jeszcze piękniejszy. To było dla niego nowe, niespotykane doświadczenie – po raz pierwszy w życiu był pewien, że podoba się dziewczynie po prostu jako mężczyzna.
Wreszcie zdał sobie sprawę, że wciąż tak stoi z siekierą w prawej ręce, lewą ściskając ciepłe palce Lisy, i uśmiecha się do niej.
– Masz zaraźliwy uśmiech – powiedział i uścisnął jeszcze raz lekko jej palce, apotem wypuścił jej dłoń i podał siekierę. – Musisz używać obu rąk. Kiedy ja rąbię, trzymam siekierę za koniec trzonka. Ty tak nie możesz robić, bo masz za krótkie ręce, więc musisz chwycić ją wyżej. Jak unosisz siekierę w górę, niech prawa ręka ześlizguje się w górę trzonka, a jak ją opuszczasz, niech się przesuwa z powrotem. Ale zawsze lewą ręką musisz trzymać mocno. Popatrz.
Rye zademonstrował, jak należy to robić. Lisa próbowała patrzeć na siekierę i jego ręce, ale było to niemożliwe. Fascynowała ją giętkość jego pleców i gra mięśni pod opaloną skórą.
– Chcesz spróbować? – zapytał.
Ledwo powstrzymała się przed zadaniem pytania, czego ma spróbować. Biorąc siekierę, dotknęła jego rąk. Promieniowała od nich siła i ciepło, które było czymś więcej niż tylko ciepłem ludzkiego ciała. Trzymała niepewnymi rękami gładkie drewno trzonka i próbowała sobie przypomnieć, co przed chwilą jej powiedział. Wzięła głęboki oddech, podniosła siekierę i opuściła ją na pień. Siekiera odskoczyła, ledwo zadrasnąwszy pokiereszowany kloc. Powtórzyła uderzenie i siekiera znów odskoczyła. Spróbowała jeszcze raz. To samo.
– Czyżbym zapomniał ci powiedzieć, że twoje plecy powinny uczestniczyć w tej czynności? – odezwał się po trzeciej próbie.
– To jest wystarczająco skomplikowane i bez zatrudniania pleców – mruknęła.
Przez chwilę był zakłopotany, ale zaraz przypomniał sobie, jak wiele znaczeń nadawali dzisiaj słowu "to". – To bardzo skomplikowane – zgodził się.
– Oczywiście. Dlatego proszę już bez żadnych niedomówień. Albo mów precyzyjnie, albo się nie odzywaj.
Bardzo się starał, żeby się nie roześmiać.
– Jasne. Spróbujmy więc tego ee… rąbania w taki sposób. Pomogę ci złapać rytm.
Stanął za jej plecami i położył swoje ręce obok jej dłoni obejmujących długi trzonek. Przy każdym oddechu czuła zapach żywicy i męskiego ciała. Jego skóra była gładka i gorąca, a oddech łaskotał jej szyję, rozwiewał delikatne kosmyki, które wymknęły się z warkoczy. Kiedy się poruszał, jego pierś muskała jej plecy i ta bliskość sprawiała, że kręciło jej się w głowie, a ziemia wymykała spod nóg. &iskała trzonek siekiery tak mocno, że aż pobielały jej kostki palców, ponieważ wydawał jej się jedyną stałą rzeczą w tym wirującym jej przed oczami świecie.
– Liso?
Bezradnie podniosła na niego wzrok. Był tak blisko, że mogłaby policzyć jego gęste, ciemne rzęsy i każdą kolorową plamkę w szarych oczach. Jego usta oddalone były tylko o parę centymetrów. Gdyby wspięła się na palce, a on pochylił głowę, znów mogłaby posmakować słodyczy i sprężystości tych warg.
Rye wyjął siekierę z nie stawiających oporu rąk i niedbałym machnięciem wbił ostrze w pień.
– Chodź tu bliżej – wyszeptał, pochylając się ku niej. – Bliżej. O, tak jak teraz. -Ostatnie słowa były już tylko westchnieniem wypowiedzianym tuż przy jej ustach. Objął ją mocniej i przyciągnął do siebie. Poczuła ciepło szerokiej piersi, twardość mięśni, a potem jego wargi. Na oślep chwyciła go za ramiona, szukając oparcia w wirującym świecie, doznając ukojenia, upajając się jego ustami i czując kontrast mi~ miękkością warg Rye'a a szorstkim zarostem. Pragnęła, żeby ta chwila trwała wiecznie. Nagle uścisk rozluźnił się i poczuła, że Rye się odsunął.
– Co się z tobą dzieje? – spytał szorstko. – Zbliżasz się do mnie tak, jakby dzisiaj miał być koniec świata, ale kiedy cię całuję, nic się nie dzieje. Czy to mają być żarty?
Pożądanie i zawstydzenie na zmianę oblewały ją falami gorąca. Poczuła, że się czerwieni.
– Ja myślałam, że to ty żartujesz.
– Kiedy?
– Gdy mnie pocałowałeś – powiedziała. – Dla ciebie to żart, prawda? Ze mnie, oczywiście. – Westchnęła głęboko, niepewnie i brnęła dalej. – Rozumiem, że pokazujesz mi, jaki ze mnie żółtodziób. Staram się to traktować jak zabawę, ponieważ rzeczywiście masz rację. Jeśli chodzi o całowanie, to jestem zupełnie zielona. Nigdy nikogo, oprócz moich rodziców, nie całowałam, a za każdym razem, kiedy ty mnie całujesz, robi mi się na przemian zimno i gorąco, trzęsę się cała, nie mogę złapać tchu, nie mogę myśleć i… i rozumiem, że wydaję się przez to zabawna. Kiedy już skończysz nabijać się ze mnie, naucz mnie, jak się trzyma siekierę, ale proszę cię, nie stój tak blisko, bo wtedy mogę myśleć tylko o tobie, kolana robią Jńi się miękkie i ręce też, i mogę upuścić siekierę. Dobrze?
Potok chaotycznych słów wreszcie się skończył i Lisa zerknęła z niepokojem, oczekując wybuchu śmiechu. Ale Rye nie śmiał się, tylko patrzył na nią, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie usłyszał.
– Ile masz lat? – spytał w końcu.
– A który jest dzisiaj?
– Dwudziesty piąty lipca.
– Już? W takim razie wczoraj skończyłam dwadzieścia lat.
Przez długą chwilę Rye nic nie mówił. Lisa stała bez ruchu, obawiając się nawet oddychać. On przyglądał się jej od czubka głowy otoczonego koroną z platynowych warkoczy do palców u nóg, wystających z dziurawych adidasów.
– Wszystkiego najlepszego – powiedział cicho, rzucił jeszcze krótkie spojrzenie na jej usta i utkwił wzrok w oczach. – Jest taki stary, przyjemny amerykański zwyczaj, związany z urodzinami – dodał, uśmiechając się. – Pocałunek za każdy rok. I pamiętaj, maleńka, że kiedy będę cię całował, to nie będzie miało nic wspólnego z żartami.
Lisa rozchyliła usta, ale nie padło żadne słowo.
Wpatrywała się w jego wargi z ciekawością i zmysłowym głodem, równie niewinnym jak zachęcającym. Przedtem widział tylko zachętę, dopiero teraz dojrzał również niewinność.
– Nie całowałaś nikogo oprócz rodziców? – spytał ochrypłym głosem.
Potrząsnęła głową, nie odrywając wzroku od jego ust. Rye ujął jej rękę, delikatnie rozchylił palce i pocałował wnętrze dłoni.
– Raz.
Pocałował nasadę kciuka. – Dwa.
Teraz dotknął ustami czubka palca wskazującego. – Trzy.
Nie mogła powstrzymać gardłowego jęku, kiedy jego zęby delikatnie chwyciły skórę wewnątrz dłoni. Nie poczuła bólu, to było podniecające uczucie, jakby coś ściskało ją w żołądku.
– Cz… cztery?- spytała.
. Potrząsnął głową, pocierając jej dłonią o swój policzek.
– To się nie liczy. Ani też to.