Rye'a nie trzeba było długo namawiać, by zgodził się na ten eksperyment. Chociaż pochodził z miasta, nigdy nie lubił tam mieszkać. Najbardziej kochał tę dziką krainę, uwielbiał jeździć konno w słońcu, wietrze i ciszy, ciesząc się widokiem gór, ze stokami pokrytymi wspaniałym płaszczem wiecznie zielonych lasów iglastych i drżącej osiki, której listowie pod pieszczotą wiatru mieniło się odcieniami zieleni i srebrzystej szarości. Ta ziemia przynosiła mu ukojenie.
I w przeciwieństwie do kobiety – jeżeli dba się o ziemię, to ona za to odpłaci.
Tego samego popołudnia Lisa Johansen siedziała przy górskim strumyku i leniwie poruszała palcami w zimnej, czystej wodzie. Oblewające ją swoim blaskiem słońce było równie ciepłe i zmysłowe jak jej marzenia. "On będzie jak te góry – silny, potężny, wytrwały. Spojrzy na mnie i zobaczy nie włóczącą się po świecie dziewczynę, ale kobietę ze swoich snów. Uśmiechnie się i wyciągnie do mnie ręce, a· potem weźmie mnie w ramiona i…"
Nieważne, czy spała, czy to działo się na jawie, marzenia zawsze kończyły się w tym miejscu. Lisa musiała przyznać, że inaczej być nie mogło – teoretycznie wiedziała doskonale, co następuje potem, ale jej osobiste doświadczenia w męskich ramionach były równe zeru. Przez całe dotychczasowe życie podróżowała po słabo zaludnionych rejonach świata razem z zajmującymi się antropologią rodzicami, co pociągało za sobą izolację od ludzi. Oczywiście, stykała się z mężczyznami, ale byli to prawie wyłącznie członkowie prymitywnych plemion.
Lisa westchnęła, nabrała pełną dłoń wody i zaczęła pić, czując, jak chłód powoli przenika jej ciało. Już minęły dwa tygodnie, a ona wciąż nie mogła nacieszyć się tą górską wodą – przejrzystą, słodką i czystą, płynącą w dzień i w nocy, czarodziejskim płynem, który zawsze był w zasięgu ręki. Pochyliła się, żeby znów się napić, i wtedy doszedł ją stłumiony stukot kopyt. Wyprostowała się i osłoniła ręką oczy. U wylotu doliny widać było dwóch jeźdźców. Wstała szybko, wytarła ręce o znoszone dżinsy i w myśli zrobiła przegląd swoich mizernych zapasów. Kiedy zdecydowała się na pracę na Łące McCa1la przez całe to krótkie, gorące lato, nie zdawała sobie sprawy, że będzie musiała aż tyle wydać na jedzenie ze skromnego budżetu, jakim dysponowała. Ale z drugiej strony nie przypuszczała, że kowboje pracujący u McCalla będą tak częstymi gośćmi na jej łące. Od czasu kiedy spotkała ich po raz pierwszy przed dziesięcioma dniami, przyjeżdżali niemal codziennie, zaklinając się, że u nikogo nie jedli tak dobrego chleba ze smażonym bekonem jak u niej.
Niższy z kowbojów zdjął kapelusz i pomachał nim na powitanie. Lisa odpowiedziała na to pozdrowienie, rozpoznając Lassitera, najważniejszego z pracowników Bossa Maca, jak nazywano właściciela rancha. Jego towarzysz miał na imię Jim.
– Dzień dobry, panno Liso – powiedział Lassiter, zsiadając z konia. – Co tam słychać u nasion? Jeszcze nie wydostały się przez ogrodzenie i nie uleciały w siną dal?
Lisa uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. Od chwili kiedy powiedziała mu, że jej zadaniem jest obserwacja, jak różne trawy wyrastają z nasion na tej wielkiej, ogrodzonej łące, dowcipkował na ten temat bezustannie.
– Jeszcze nie zginęło mi nawet ziarenko – odpowiedziała z poważną miną. – Ale to może dlatego, że byłam bardzo ostrożna, tak jak pan mi radził. Pilnowałam ich zwłaszcza w porach, kiedy księżyc był w pełni. W takich chwilach różne dziwne rzeczy mają ochotę fruwać.
Lassiter słyszał w słowach Lisy dokładne echo swoich własnych, mówionych z kamienną twarzą przestróg, i wiedział, że dziewczyna stroi sobie z niego żarty. Zaśmiał się i uderzył się kapeluszem po udzie, wzbijając mały obłoczek kurzu prawie tak siwego jak jego włosy.
– Rzeczywiście tak bywa. Dobrze się pani spisała. Kiedy Boss Mac wróci z Houston, nie znajdzie ani jednego zaginionego nasionka. Na razie jest wściekły jak diabli, bo przez tych parę tygodni jego tatuś zadbał, żeby bez przerwy. oblegało go mnóstwo chciwych klaczek.
Lisa uśmiechnęła się smutno. Wiedziała, jak to jest, kiedy człowiek nie zgadza się ze swoimi bliskimi w sprawie małżeństwa. Jej rodzice chcieli, żeby wyszła za mąż za kogoś takiego jak oni, za naukowca z żyłką do szukania przygód. Dlatego właśnie wysłali ją do USA i poprosili starego przyjaciela, profesora Thompsona, żeby znalazł dla niej odpowiedniego narzeczonego. Przyjechała tutaj chętnie, ale nie po to, by znaleźć męża. Chciała zobaczyć, czy mogłaby zadomowić się w Stanach, czy znalazłaby tutaj lekarstwo na niepokój, który tlił się w jej sercu i palił jak gorączka w snach…
– Akurat zbliża się pora obiadu – powiedziała. – Może napoicie wasze konie, a ja w tym czasie rozpalę ogień.
Lassiter i Jim jak na komendę ruszyli do koni, ale zamiast odprowadzić je do strumyka, odwiązali worki, które mieli przytroczone do siodeł.
– Żona mówi, że pani na pewno ma już dość tego chleba z bekonem i fasolą – odezwał się Jim, wyciągając swój worek. – Dla odmiany przesyła pani trochę ciastek i innych rzeczy.
Zanim zdążyła się odezwać, Lassiter podał jej dwa wypchane worki.
– Kucharz powiedział, że nie da rady zużyć wszystkich zapasów, zanim się zepsują. Wyświadczy nam pani przysługę, biorąc to,od nas.
Zamrugała oczami, żeby pozbyć się czegoś piekącego pod powiekami, i podziękowała im. Świadomość, że hojność spotyka się w każdym zakątku świata, była dla niej pokrzepiająca.
Mężczyźni poili konie, a Lisa tymczasem dorzuciła do ognia częsc swego kurczącego się już zapasu drewna, szybko zagniotła ciasto i sprawdziła zawartość poczerniałego od sadzy czajnika, który służył za dzbanek do kawy. Ku jej radości, w workach był też spory zapas kawy, a oprócz tego świeże i suszone owoce, mąka, wołowina, ryż, sól, olej i inne rzeczy, którym nie zdążyła jeszcze się przyjrzeć. To wszystko było dla niej prawdziwym skarbem, gdyż przybyła do Ameryki, nie mając prawie pieniędzy. Rodzice zazwyczaj wydawali to, co pozostało z przeznaczonych na badania funduszy, na pomoc dla rozpaczliwie biednych tubylców. Zaś praca na Łące McCalla dawała zaledwie dach nad. głową, niewielką, ściśle określoną sumę na utrzymanie i wynagrodzenie tak małe, że właściwie powinno być nazwane kieszonkowym.
Chatą, w której mieszkała, była bardzo stara.
Zajmujący ją w poprzednich latach studenci żartowali, że zbudowano ją zaraz po tym, gdy Pan Bóg skończył stwarzać otaczające ją góry. Było w niej palenisko, ściany, podłoga, dach i niewiele więcej. Lisie· nie przeszkadzał brak elektryczności, bieżącej wody czy innych udogodnień. Może tylko byłaby zadowolona, mając parę tych pięknych dywanów, które wnoszą trochę wygody do surowego życia Beduinów, ale i tak była szczęśliwa, że przebywa w krainie słońca, czystego powietrza, obfitości wody i niemal zupełnego braku much. To znaczyło więcej niż jakikolwiek luksus.
A jeżeli zapragnęła dotyku czegoś miękkiego i wytwornego, wystarczyło, by otworzyła swoją walizkę i mogła podziwiać pożegnalny prezent od rodziców – dwa zwoje lnu, ale tak cienkiego i delikatnego, że wyglądał jak jedwab. Jeden kawałek, z którego miała być uszyta sukienka, miał lśniący, gołębio-szary kolor, drugi zaś był dokładnie w takim samym ametystowym odcieniu jak jej oczy. On również przeznaczony był na sukienkę.
Lisa nigdy nie interesowała się strojami. Oczekiwała od życia czegoś więcej niż tylko mężczyzny, dla którego byłaby zarazem rodzicielką synów i zwierzęciem pociągowym. Kilka tubylczych małżeństw, jakie widziała, wywołało w niej jedynie mieszany podziw dla kobiecej wytrzymałości. Domyślała się, dlaczego dziewczęta w jej wieku, a nawet młodsze, przyglądały się mężczyznom takimi pociemniałymi, pytającymi oczami, nie kryjąc wymownego uśmiechu. Ale u siebie nigdy nie poczuła tej burzącej krew w żyłach gorączki, jaką widziała u innych dziewcząt i która sprawiała, że zapominały o przykładach matek, babek, sióstr.