– O to niech cię głowa nie boli. Ty trzymaj gębę na kłódkę, chyba że chcesz wsadzić w nią jedzenie.
Całe biurko było usłane papierami. Rye wziął do ręki jedną z kartek i odkrył, że nie jest w stanie odcyfrować własnej pośpiesznej bazgraniny. Zaklął, chwycił bloczek i zaczął pisać, ale okazało się, że wkład długopisu wysechł. Cisnął bezużyteczny przedmiot ze wstrętem do kosza na śmieci.
– Pierwszą rzeczą, jaką zrobię jesienią, będzie zatrudnienie księgowego – mruknął. – Dawno już powinienem był to zrobić.
Do tej pory trwał przy niezłomnym postanowieniu, że sam będzie prowadził wszystkie swoje interesy, żeby nikt nie mógł powiedzieć, że Edward Ryan McCall III nie doszedł do niczego o własnych siłach. Problem w tym, że doprowadzenie do przyzwoitego stanu podupadłego, bliskiego ruiny rancho wymagało od niego poświęcenia ogromnych nakładów pracy i czasu. Nigdy przedtem nie przejmował się tym, że zostaje mu go tak niewiele na życie prywatne. Kobiety nie odciąga1y go od pracy na dłużej, niż tego wymagała przelotna przygoda. Przebywanie z rodziną też nie nęciło go zbytnio, wręcz przeciwnie – słuchanie nie kończących się pouczeń ojca o konieczności kontynuacji rodu McCallów było przyczyną, dla której Rye starał się odwiedzać go jak najrzadziej.
Powiódł wzrokiem po tych wszystkich papierach i pomyślał, czy nie powinien podnieść słuchawki telefonu i zamówić buchaltera, tak samo jak zamawiał na przykład pół tony owsa. Po prostu chwycić za słuchawkę, zadzwonić gdzie trzeba i za chwilę będzie mógł wyjść z biura, mając sprawę załatwioną. Devil na pewno wyciąga głowę ponad ogrodzeniem, czekając na niego nieCierpliwie.
Jednak będzie musiał jeszcze poczekać. Jeśli nie wprowadzi do komputera chociaż części tych danych, to powstanie taki bałagan w księgach rachunkowych, że nie rozwikła go nie tylko w najbliższym czasie, ale i do końca życia.
Rye zmarszczył brwi i uciekł od myśli o przyszłości.
Nigdy nie zastanawiał się nad tym, kiedy był na łące z Lisą. Nie było przeszłości ani przyszłości, tylko lato, nie mające początku ani końca. To wpływ Lisy. Było w niej coś fascynującego i zniewalającego. Może to jej wesołe usposobienie, a może po prostu to, że potrafiła żyć chwilą, całą uwagę poświęcając momentom, które spędzali razem. Nie przejmowała się czasem w tym sensie, w jakim on go rozumiał. Nie było wczoraj ani jutra, tylko bezkresna, cudowna teraźniejszość.
Jednak lato musi się skończyć. Wiedział o tym, chociaż będąc z Lisą zdawał się w to nie wierzyć. Gdzie indziej, poza łąką, wszystko wyglądało inaczej. Sumienie gnębiło go za to, że nie powiedział jej, kim jest naprawdę. Ale kiedy pojawiał się na łące, przestawało mieć znaczenie to, kim był na rancho. I czy leż8.ł z głową na jej kolanach, opowiadając o bydle, mężczyznach lub porach roku, czy też kochał się z nią i czuł przeszywające ją dreszcze namiętności, znajdował przy niej spokój, który zacierał normalne granice czasu.
T o było powodem, że słowa więzły mu w gardle i nie mógł mówić, kiedy tylko próbował powiedzieć jej, jak się naprawdę nazywa. Za każdym razem, kiedy był z nią, to, co wspólnie przeżywali, stawało się coraz ważniejsze. Gdyby teraz powiedział jej, kim jest, straciłby coś bezcennego. Lisa patrzyłaby na niego i widzi3ła Edwarda Ryana McCalla III zamiast kowboja o imieniu Rye. Od razu czas zacząłby się toczyć swym normalnym trybem. I tak koniec lata nadejdzie zbyt szybko, a ona opuści łąkę i jego.
Dlatego właśnie nie mogę jej powiedzieć. Tak czy owak ją stracę, ale dopóki o niczym nie wie, każdy dzień jest jak wspaniały dar losu. Lato musi się skończyć, a więc trzeba ten czas wykorzystać i nie zmarnować ani chwili.
Zadzwonił telefon, wyrywając go z zadumy. Sięgając po słuchawkę, spojrzał na zegarek i zorientował się, że przez ostatnie pół godziny siedział bezczynnie, wpatrując się w papiery na biurku i myśląc o łące i kobiecie, która nie zauważa upływu czasu. Pragnienie zobaczenia się z Lisą przeszyło go jak ostrze noża, zaskakująco ostro.
Do diabła z tymi rachunkami. Muszę być z nią, już tak niewiele czasu pozostało.
Telefon dzwonił i dzwonił. – Halo – odezwał się.
– O Boże, co za warknięcie. Można się przestraszyć, że zaraz ugryziesz.
– Cześć, siostrzyczko – powiedział uśmiechając się.
Jedynie telefony od Cindy zawsze sprawiały mu przyjemność. – Jak tam twój ostatni chłopak?
– Z tym było śmiesznie. Naprawdę komicznie.
– Szybko poszło, co?
– Jeszcze szybciej. Nawet nie zdążyliśmy zamówić obiadu, kiedy on już zaczął wypytywać o moją rodzinę, chociaż tym razem też używałam panieńskiego nazwiska mamy.
– I jaki był koniec?
– Powinnam była nabić go na szpilkę, tak jak motyla i włączyć do mojej kolekcji – odparła. – Faceci robią się coraz sprytniejsi, ale, niestety, nie uczciwsi.
– Przyjedź i zamieszkaj tutaj ze mną. Będę cię bronił przed łowcami posagów, ja wyczuję takich cwaniaków na dziesięć kilometrów.
– Chciałabym, żeby tata też to potrafił.
– Znowu się w coś wpakował?
– Po szyję.
– Nic nie mów, niech zgadnę – przerwał jej Rye. – Wysoka, mocno zaokrąglona brunetka, a jej umiejętności polegają głównie na ubieraniu się w znakomicie dopasowane stroje.
– Widziałeś ją? – spytała zaskoczona Cindy.
– Nie. Ale znam jego gust. Mama była wysoka, ciemnowłosa i piękna. On wciąż jej szuka.
– W takim razie powinien też zwrócić uwagę na poziom inteligencji – odpaliła siostra.
Rye uśmiechnął się. Cindy była kopią ich zmarłej matki – wysoka, ciemnowłosa, o pięknych kształtach i przy tym błyskotliwa. Wciąż śmiejąc się, odsunął trochę krzesło i położył nogi w kowbojskich butach na usłanym papierami biurku. Przyszło mu na myśl, że obie z Lisą na pewno się polubią. Nagle uzmysłowił sobie, że Cindy nie będzie miała okazji poznać Lisy.
– … moja koleżanka z pokoju. Pamiętasz ją, prawda? Susan Parker.
– Co takiego?
– Ryan, ukochany braciszku, zmoro moich lat dziecinnych, dzwonię, żebyś się obudził. Obudź się! Przecież za tydzień masz u siebie ten spęd czy też łapankę, jak ty tam to nazywasz. Tańce. Zgadza się?
– Zgadza.
– Przyjeżdżam do ciebie za tydzień – mówiła dalej powoli, wyraźnie, jakby jej brat miał trudności ze zrozumieniem najprostszych słów. – Przywożę ze sobą dziewczynę, która nazywa się Susan Parker. Ona była ze mną na studiach, mieszkałyśmy w jednym pokoju.
Potem zarobiła nieprzyzwoitą ilość pieniędzy na uśmiechaniu się do facetów fotografujących ją ubraną w najohydniejsze stroje, jakie są w stanie wymyślić nienawidzący kobiet dyktatorzy mody. Jesteś tam?
Wewnętrzny system ostrzegawczy Rye'a ustawił się w pozycji "alarm".
– Piękna i bogata, tak?
– Tak.
– Nie. Zawsze jesteś tu mile widziana, ale zostaw w domu te swoje skłonności do swatania.
– Chcesz przez to powiedzieć, że moi przyjaciele nie są w twoim domu mile widziani?
– Cindy, jesteś moją ukochaną siostrą… – zaczął z rezygnacją.
– I jedyną, przede wszystkim – wtrąciła.
– Czy zechcesz się zamknąć?
– No, skoro tak pięknie prosisz, to będę zachwycona…
– Cynthio Edwinno Ryan McCall, jeżeli nie masz…
– … mogąc się zamknąć – dokończyła Cindy.
– Cindy, proszę cię, żadnego swatania. Zgoda? – poprosił Rye, wzdychając.
– Naprawdę tak ci na tym zależy?
– Tak.
– W końcu znalazłeś kogoś?
Przeszywający ból sprawił, że Rye zacisnął usta.