Выбрать главу

– Z tego wszystkiego jest chociaż jeden pożytek – odezwał się szorstko. – Teraz, kiedy już wiesz, kim jestem, nie ma powodu, żebyś nie przyszła na tańce.

Kiedy tylko wspomniał o tańcach, Lisa przypomniała sobie tę nieszczęsną koszulę ukrytą w torbie, którą wciąż trzymał w ręku. Poczuła nagle, że wytrzyma wszystko, ale za nic nie pozwoli, żeby zobaczył jej zawartość.

– Dziękuję, to bardzo uprzejmie z twojej strony, ale ja nie umiem tańczyć – powiedziała pośpiesznie.

Uśmiechnęła się do niego, modląc się w duchu, żeby zrozumiał, że odmawia nie z powodu urażonej dumy czy gniewu. Zdawała sobie sprawę, że nie będzie pasowała do towarzystwa na rancho. Ale Rye nie był dziś zbyt domyślny. Od strony stodoły słychać było głos Lassitera, nawołujący Bossa Maca. Rye zaklął ze złością.

– Nauczę cię – odparł stanowczo. Potrząsnęła tylko głową.

– Halo! Boss Maci Jest pan tam? – wołał Lassiter. – Telefon do pana! Z Houston…

– Chyba musisz iść – powiedziała, chwytając wodze.

Rye złapał je szybkim ruchem.

– Nie puszczę cię, dopóki nie zgodzisz się przyjść na tańce.

– Boss Mac? Halo! Gdzie pan jest, u diabła?

– Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł – powiedziała z pośpiechem. – Ja naprawdę nie znam się na amerykańskich zwyczajach ani…

– Pieprzę zwyczaje – warknął Rye. – Zapraszam cię na tańce, a nie żeby badać osobliwe zwyczaje tubylców!

– Boss Maci Halo!

– Już idę, do cholery!

Przestraszony koń spróbował uskoczyć. Rye powściągnął go i popatrzył na Lisę.

– Przyjdziesz na tę zabawę – powiedział stanowczo. – Jeżeli nie masz sukienki, to dostaniesz ją ode mnie.

– Nie – zaprotestowała szybko, zbyt dobrze pamiętając jego słowa o diamentowej bransolecie. – Żadnych sukienek, żadnych bransoletek. Mam wszystko, co jest mi potrzebne.

Już chciał się spierać, ale wyraz jej bladej, zdecydowanej twarzy powiedział mu, że to bezcelowe.

– Dobrze – powiedział w końcu podniesionym głosem. – Możesz włożyć te swoje cholerne dżinsy, mnie jest wszystko jedno. Jeżeli nie chcesz tańczyć, to będziemy słuchać muzyki. Nie zdążę przyjechać po ciebie, ale wczesnym popołudniem wyślę Lassitera.

Wahając się i wiedząc, że popełnia błąd, skinęła głową. Nie mogła oprzeć się pokusie zobaczenia go znowu.

Na Rye'a spłynęło wielkie, osłabiające uczucie ulgi.

– Maleńka – powiedział cicho, przesuwając po jej udzie grzbietem dłoni, w której trzymał papierową torbę. – Przepraszam, że nie powiedziałem ci wcześniej, kim jestem. Ja tylko nie chciałem, żeby… coś się zmieniło.

Znów skinęła głową i delikatnie dotknęła jego dłoni.

Kiedy chciał wziąć ją za rękę, wyrwała mu papierową torbę i jednocześnie pociągnęła za wodze. Zanim się zorientował, Nosy był już poza jego zasięgiem.

– Lisa?

Spojrzała na niego. Twarz miała bardzo bladą, a oczy tak pociemniałe, że całkiem zmieniły dotychczasowy kolor.

– Przecież przyjechałaś specjalnie, żeby mi to dać.

– To było dla kowboja o imieniu Rye. On mieszka tam, na łące. Tutaj jest Boss Mac.

– Rye i Boss Mac to ta sama osoba – powiedział, czując znów zaciskające się kleszcze.

Nic już nie odpowiadając, skierowała konia w stronę gór.

– Liso? – zawołał. – Liso! Co chciałaś mi podarować?

– Nic, czego byś potrzebował…

Stał tak jeszcze przez chwilę, słysząc wciąż echo tych słów. Poczuł, że coś wymknęło mu się z rąk, odeszło od niego. Wmawiał sobie, że to głupstwo – Lisa po prostu jest wstrząśnięta i urażona, dlatego zabrała z po- wrotem ten prezent, cokolwiek to było, ale przecież przyjedzie na tańce. Znów ją zobaczy. Lato jeszcze się nie skończyło.

"Nic, czego byś potrzebowal."

Nagle wydało mu się, że otwarła się jakaś otchłań i stracił coś, czego nie potrafił określić.

– Nic się nie zmieniło – powiedział do siebie gwałtownie. – Ona wciąż mnie pragnie i nie chodzi tu o żadne pieniądze. Nic się nie zmieniło!

Ale i tak w to nie wierzył.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Następnego ranka Lisa obudziła się i ujrzała nieziemski krajobraz – ziemię pokrytą błyszczącym diamentowym pyłem i szafirowe niebo. Oddech unosił się srebrzystymi obłokami w zimnym i krystalicznie czystym powietrzu. Stała w otwartych drzwiach chatki i napawała się tym widokiem tak długo, aż poczuła przejmujące do szpiku kości zimno.

Tylko raz jej myśli podążyły do Rye'a, który był Bossem Makiem, który nie był Rye'em. Nie, nie będę się nad tym zastanawiać, pomyślała. Tego, co się stało, nie można cofnąć, tak jak nie można wrócić do ciepła wczorajszego dnia.

Wciągnęła sztywne od chłodu dżinsy i włożyła podkoszulek, bluzkę, bluzę od dresu, kurtkę przeciwdeszczową, skarpety i buty – wszystko, co tylko miała w szafce… Na dworze słońce świeciło tak jasno, że płomienie ogniska były niemal niewidzialne i zdradzało je tylko lekkie drganie powietrza na tle intensywnego błękitu nieba. Kawa smakowała bosko i Lisa czuła, jak ciepło rozchodzi się po jej zziębniętym ciele. Patrzyła, jak kryształki szronu migoczą i znikają pod wpływem podnoszącego się wyżej słońca i kiedy nie było już śladu przymrozku, a rosa wyschła, przeszła przez ogrodzenie z aparatem fotograficznym w ręku, żeby po raz ostatni utrwalić na kliszy swoje rośliny. Ten sam mróz, który sprawił, że łąka wyglądała tak pięknie, oznaczał kres ich wzrostu.

Poruszała się cicho i lekko, jak dzikie zwierzę.

Pewnymi rękami obcinała pełne nasion kłosy traw i wkładała do torebek z numerami. Następnie, JUŻ· w chacie, wkleiła do notatnika dzisiejsze fotografie i opatrzyła uwagami. Stojące wysoko słońce i burczący żołądek dały jej znać, że już minęło południe. Postawiła na ogniu wiadro z wodą do umycia włosów i szybko zjadła coś na zimno. Jednak zanim woda się c zagrzała, usłyszała stuk końskich kopyt. Serce zabiło jej gwałtownie, ale kiedy się odwróciła, okazało się, że to tylko Lassiter.

A niby kogo powinnam się spodziewać? Rye… Boss Mac powiedział, że przyśle Lassitera, i właśnie to zrobił.

– Witaj – powiedziała, uśmiechając się zdrętwiałymi wargami. – Jadłeś już śniadanie?

– Niestety, tak – odparł Lassiter z żalem w głosie. – Boss Mac powiedział, żebym od razu przywiózł cię na rancho. Właśnie kiedy wyjeżdżałem, zadzwonił jego ojciec. Szef musi jechać po niego do miasta. Nawet nie chcę mówić, w jakim był humorze.

– Rozumiem. Tak czy owak możesz nalać sobie kawy, bo muszę jeszcze spakować parę rzeczy. Jeżeli nie powiesz Bossowi Macowi, że straciliśmy tych kilka cennych minut, to ja w każdym razie tego nie zrobię.

Lassiter zsiadł z konia i przyglądał się jej badawczym wzrokiem.

– Do brze się czujesz?

– Dziękuję, dobrze – odparła, zmuszając się do uśmiechu.

Lassiter również się uśmiechnął, ale nie przestawał jej obserwować.

– Widzę, że w nocy był niezły przymrozek – odezwał się w końcu, rozglądając się wokoło. – Ale teraz przez kilka dni będzie bardzo ciepło.

– Naprawdę? Skąd to wiesz?

– Wiatr się zmienił dziś rano i teraz wieje z południa. Chyba zaczyna się babie lato.

– A co to takiego?

– Kilka dni pięknej, słonecznej pogody pomiędzy pierwszymi przymrozkami a nadejściem prawdziwej jesieni. Ciepło jak w lecie, ale owady nie dokuczają.

– Fałszywe lato – szepnęła, patrząc na żółknące liście osiki.

Pobiegła do chaty i po kilku chwilach wyłoniła się stamtąd z plecakiem w rękach. Włosy miała ukryte pod związanym na karku kolorowym szalem. W tym czasie Lassiter zdążył osiodłać Nosy'ego. Kiedy podawał jej wodze, zdał sobie sprawę, że nie widać na jej twarzy nawet śladu zwykłego uśmiechu.