Gdzieś głęboko Lisa miała nadzieję, że właśnie to odnajdzie wędrując po świecie – gorączkę, która pożera ciało i umysł, która wszystkimi drogami przepala się aż do samej duszy. Ale nigdy nie czuła się dalej od tego niż w Ameryce, gdzie chłopcy w jej wieku wyglądali bardzo młodo – pełni śmiechu i niedoświadczeni, nie znający głodu ani śmierci. Kiedy mieszkała u profesora Thompsona, czekając na możliwość dostania się na Łąkę McCalla, spotykała wielu studentów, ale ani razu nie spojrzała na mężczyznę z pradawną kobiecą ciekawością we wzroku i gorączką rosnącą we krwi.
Zaczynała już wątpić, czy kiedykolwiek to nastąpi.
ROZDZIAŁ DRUGI
– Ale zapach! – powiedział Lassiter, podchodząc do gotującej Lisy. – Wie pani, po raz pierwszy nie musimy uczyć kogoś ze studentów, jak się robi porządną kawę na kempingu.
– W Maroku kawa dopiero wtedy uważana jest za dobrą, jeżeli jest tak gęsta, że ledwo da się nalewać – rzekła Lisa.
– Tak? Musi pani któregoś dnia zrobić mi taką.
– W takim razie proszę przynieść dużo skondensowanego mleka. I cukier.
Lassiter rozejrzał się dookoła, podziwiając porządek, jaki zaprowadziła Lisa. Obok paleniska, w zasięgu ręki, leżały poukładane w stos gałązki do rozpalania, grubsze kawałki i kilka większych klocków drewna. Podłoga była świeżo zamieciona zrobioną z gałązek miotłą. Na dużej kłodzie leżały rzędem narzędzia, które przez całe lata używania przez studentów zostały połamane lub porozrzucane po okolicy. Były tam przeróżne rzeczy, od cienkiego szydła po poobijany klin i młot, służące do rozszczepiania dużych kłód. Wielka dwustronna siekiera nosiła ślady niedawnego ostrzenia, chociaż Lassiter nie mógł sobie wyobrazić, jak Lisa była w stanie to zrobić. Ani też zresztą, że w ogóle mogła używać tej siekiery – trzonek był długi na ponad metr, a ona sama miała chyba najwyżej sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu.
Widok siekiery przypomniał Lassiterowi, że miał sprawdzić zapas drewna na opał. W przeciwieństwie do pozostałych studentów, Lisa gotowała na palenisku, a nie na kuchence turystycznej. Przypuszczał, że nawet nie miała czegoś takiego. Podejrzewał zresztą, że w ogóle nie miała niczego poza ubraniem na sobie i matą do spania, wietrzącą się właśnie na krzaku. Jednak mimo widocznego braku pieniędzy Lisa nigdy nie żałowała jedzenia ani jemu, ani żadnemu innemu kowbojowi pracującemu u McCalla, niezależnie od tego, ilu ich przyszło i jak często się pokazywali. Zawsze proponowała coś do zjedzenia, nieważne, jaka była pora dnia, tak jakby wiedziała, co to znaczy głód i nie chciała, aby ktokolwiek opuścił obozowisko z pustym żołądkiem.
– Jim, może byśmy przyciągnęli tu parę pni – powiedział,. wkładając kapelusz. – Nie zdążymy ich dzisiaj porąbać, ale chociaż będą przygotowane. Gałęzie są bardzo dobre na ognisko, ale porządne gotowanie wymaga porządnego ognia.
– Wcale nie musicie… – zaczęła Lisa.- Ja mogę…
– Te cholerne kłody blokują szlak – przerwał jej Jim. Chwycił ciężką siekierę jedną ręką i ruszył do swojego konia. – Boss Mac zedrze z nas skórę, jeżeli jakiś koń potknie się przez nie i okuleje.
– Pani tylko zrobi nam przysługę, gdy pani je spali – dodał Lassiter stanowczo, wkładając nogę w strzemię.
– Dziękuję – powiedziała Lisa, patrząc kolejno na obu mężczyzn. – Trochę drzewa mi się przyda. – Ale gdy zaczęli już się oddalać, coś sobie nagle przypomniała. – Tylko uważajcie, żeby nie brać niczego z ogrodzonego terenu! – W końcu przecież po to tu była. Miała chronić wszystko, co znajdowało się za ogrodzeniem, przed działalnością ludzką, aby łąka powoli mogła wracać do swego pierwotnego stanu.
– Ma się rozumieć. – Lassiter podniósł rękę uspakajającym gestem.
Nie potrzebowali oddalać się więcej niż kilkadziesiąt metrów, aby znaleźć pnie, których szukali -niezbyt grube sosny, zwalone kiedyś i leżące tak od paru lat. Zaczęli szykować kłody do transportu, a ich głosy słychać było wyraźnie w górskiej ciszy. Lisa gotowała, słuchając ich rozmowy, i uśmiechała się od czasu do czasu, kiedy szczególnie oporny pień wywoływał barwne komentarze. Potem głównym tematem stał się ów tajemniczy Boss Mac i Lisa zauważyła, że mimowolnie wstrzymuje oddech, żeby nie uronić nawet jednego słowa. Wiedziała tylko dwie rzeczy o nieobecnym właścicielu Łąki MqCalla -jedną było to, że jego ojciec usilnie pragnął, by syn ożenił się i miał syna, zaś drugą, że ci ludzie poważali Bossa Maca bardziej niż kogokolwiek, z wyjątkiem Boga.
– I wtedy on powiedział tej rudej, że jak chce, żeby ją ktoś podwiózł, to powinna wyjść na drogę i złapać okazję. – Lassiter roześmiał się i mówił dalej: – Była tak wściekła, że na chwilę ją zatkało. Pewnie myślała, że kilka nocy z szefem zaprowadzi ją do ołtarza. – Przez chwilę słychać było tylko stuk siekier odrąbujących gałęzie. – W końcu rudej wróciła mowa. Rany! W życiu nie słyszałem takiego słownictwa.
– Widziałeś tę, co się teraz na niego zasadziła? – spytał Jim.
Stęknął z wysiłku, wbijając ciężką siekierę w kłodę i robiąc nacięcie, które przytrzyma linę, kiedy będą ciągnęli pień do obozu. Lassiter umocował linę, a następnie wskoczył na siodło i okręcił ją kilka razy wokół łęku. Lekko trącił konia piętami i ten ruszył powoli w stronę chatki.
– No jak, widziałeś ją? – powtórzył Jim, również dosiadając konia i zastanawiając się, jak też wygląda ostatnia kandydatka do łóżka szefa.
– Jasne. – Lassiter zagwizdał na mak podziwu. – Wielkie czarne oczy jak u sarny. Czarne włosy do bioder, a te biodra pełne i miękkie. O Jezu! Mówię ci, Jim, nie mam faceta, który nie chciałby się wspiąć na to siodło.
– Diabła tam, nie znasz – burknął Jim. – A co z Bossem Macem?
– Och, nie mówię o tym, żeby się z taką żenić – odparł Lassiter. – Tatuś ci tego nie wytłumaczył?
Trzeba być głupim, żeby żenić się z koniem tylko dlatego, że przyjemnie jest pojeździć tam i z powrotem. Spójrz na mnie.
– Właśnie patrzę i myślę, że większość kobiet wolałaby raczej konia.
Lisa nie mogła powstrzymać śmiechu, a oni zdali sobie sprawę, że tę rozmowę było świetnie słychać w obozie. Kiedy pojawili się z powrotem, mieli wyraźnie zakłopotane miny.
– Przepraszamy, panno Liso – mruknął Jim. – Nie mówilibyśmy takich rzeczy, gdybyśmy wiedzieli, że pani słucha.
– Nic się nie stało – powiedziała pośpiesznie. – Naprawdę. W Afryce często siadywaliśmy wokół ogniska i rozmawialiśmy o Ibrahimie, jego czterech żonach i ośmiu nałożnicach. I nikt nie czuł się zawstydzony.
– Cztery żony? – spytał Jim.
– Osiem nałożnic? – nie dowierzał Lassiter.
– Czyli razem dwanaście – dodała Lisa, śmiejąc się.
– Rany! Tam muszą być fest chłopy, prawda? – powiedział Lassiter tonem pełnym podziwu.
– Głupi – mruknął Jim. – Po prostu głupi.
– Bogaci – wyjaśniła Lisa wesoło. – Wy Wypasacie bydło, Ibrahim owce, ale tak naprawdę wszędzie jest tak samo. Zawsze silny, głupi, bogaty mężczyzna może mieć tyle pięknych i głupich kobiet, ile będzie mógł ich sobie kupić.
Lassiter odrzucił głowę do tyłu i śmiał się na całe gardło.